Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Smoczna Kuchnia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Smoczna Kuchnia. Pokaż wszystkie posty

12 sie 2016

Precle i mądrości



Las pachniał. Niskie, poranne słońce czesało promienie pniami potężnych drzew, układając mozaikę światła i cienia na mlecznych od rosy chusteczkach pajęczyn, ścielących się na połaciach mchu. Sierpień wybarwił korale jarzębin, oblekł soczystą czerwienią kalinę, upstrzył owocami konwalii ciemną zieleń jagodników. Ujął gościniec w żółte chwosty dziurawca i błękitne gwiazdki podróżniczka. Trele i pohukiwania niosły się po Prastarej Puszczy spokojną, późnoletnią radością dostatku. Gdzieś zaterkotał dzięcioł, zatupotały spłoszone kopyta sarny, gdy umykała z traktu w leśną gęstwinę.
I tym lasem pachnącym, lasem rozśpiewanym podążała Margolota ku chacie Bajarza. Szła niespiesznie, z niewielkim, wiklinowym koszem zakrytym lnianą ściereczką, każdym krokiem odmierzając czas do pory, w której Siniger otworzy zaspane oczy i nagryzmoli na zaściełających stolik karteluszkach wszystkie wyśnione pomysły. Nie chciała mu przeszkadzać w tej szczególnej chwili przechodzenia przez bramę między wymiarami. I dlatego też, pchnęła drzwi Bajarzowej chaty wtedy, gdy z komina uniosła się pierwsza stróżka dymu.
- Przyszłam upiec Krakowskie Precle.  – oznajmiła autorytatywnie, stawiając koszyk na stole, tuż obok parujących, dwóch kubków z kawą.
Siniger wiedział, że przyjdzie. Zawsze wiedział. Ale precle go zaskoczyły.
- A Smok? Nie będzie jadł? – zapytał zdziwiony. Zakrzątnął się szybko zbierając z pościeli gęsto zapisane kartki. Palce poplamione atramentem zostawiały małe, jagodowe stempelki na marginesach pergaminu, kołdrze i kubkach z kawą.
Wieśma lubiła te stempelki. Bardzo.
- Mówi, że nie będzie jadł niczego, co ma nazwę związaną z Krakowem. Mądrości dziedziczne po pradziadku czy coś… - zdjęła z kosza ściereczkę i wyłożyła na stół wszystko co przyniosła. Woreczek z mąką, drożdże  i sodę. Za resztą ruszyła na poszukiwania do kredensu Sinigera.
- Poważna sprawa. Też mam taką mądrość po pradziadku. Zawsze powtarzał: Nigdy nie opowiadaj bajek żonie i poborcom podatkowym.
- Żonę stawiał na pierwszym miejscu? Rozsądny człek. I co, stosujesz tą rodzinną mądrość w swoim życiu? – zakasała rękawy, wysypując mąkę na stolnicę.
- Częściowo. Jeszcze nie mam żony – Siniger spojrzał przeciągle na Margolottę.
Udała, że nie widzi, zajęta przygotowywaniem rozczynu.
- Mądrości przodków są po to, by je modyfikować, dodając własne doświadczenia. – otarła umączony nos wierzchem dłoni. – Zjadłby mojego precla i od razu Kraków stałby się mniej jadowity. Ale nie! Tylko cały czas o tym baranie i siarce…
- Może pamięta jeszcze ciasto czekoladowe, które… - Siniger urwał i skulił się pod przenikliwym spojrzeniem wieśmy.
Która kobieta lubi, jak wspomina się jej porażki kulinarne? Co prawda wykorzystali potem ciasto jako pułapkę na pewnego wilkołaka. Skleiło na amen szczęki nieszczęśnika, wykluczając pożarcie kogokolwiek aż do momentu zdjęcia klątwy likantropi. To był plus. Minus polegał na tym, że Smok spróbował ciasta wcześniej.

Precle za to wyszły przepyszne. Rumiane, delikatne jak puch. I choć wcale nie sklejały szczęk, to Siniger i tak czuł się schwytany w pułapkę.



Przepis na Precle Krakowskie w linku w komentarzach.
Polecam dodać nie 5 a 4 łyżki sody J
Moja wersja (ta na zdjęciu) jest z solą. Robiąc precelki słodkie z pewnością dodam do ciasta jedną a nie dwie łyżeczki soli.

30 cze 2014

Smoczna Kuchnia - Brzoskwiniowa Konsternacja

Smoka zwiniętego w uroczy (choć całkiem spory) kłębek na rozgrzanej słońcem trawie obudziła rozkoszna woń ciasta. Ziewnął szeroko przyprawiając o palpitację serca wróbla przelatującego obok zębatej paszczy i mlasnąwszy rozwidlonym językiem otworzył jedno złote ślepie.
-Co pieczesz? -zapytał wieśmy, która właśnie pojawiła się na przyzbie objuczona dwiema puszkami brzoskwiń zakupionymi od przewoźnego kramarza. Całkiem zwykłego. Bez magicznego straganu i iskrzącego „puf!” na zakończenie każdej transakcji. Skąd więc tak nietuzinkowy towar na skraju Prastarej Puszczy, gdzie łatwiej było o czarodziejską różdżkę czy mówiący kamień niż o bieżącą wodę w toalecie i miękki papier? Wyjaśnienie jest bardzo proste. Prawa rynku. Wojen było coraz mniej, popyt na rynsztunek spadał lawinowo, więc paru krasnoludzkich płatnerzy posiadających bardziej zapobiegliwe żony, weszło w spółkę z zamorskimi kupcami i teraz zajmowało się wytwarzaniem puszek w które zamykano egzotyczne owoce.
-Na razie biszkopt*. -odparła Margo, wciskając w smoczą łapę jedną z puszek. -Otwórz, proszę.
-Traktujesz mnie instrumentalnie. -burknął Smok wbijając pazur w metalowe wieko. Chciał się obrazić i spać dalej, ale zapach dochodzący z kuchni był tak smakowity że oblizując łapy słodkie od syropu poczłapał za wieśmą do chaty.
-A co będzie na biszkopcie? -wsadził nos do miski gdzie jedna za drugą spływały pokrojone łódeczki brzoskwiń.
-Torcik. -Margo szybkim ruchem odkręciła słoik z tornadem** i wsypała do niego pokrojone i odsączone z syropu owoce, zamieniając je na mus w wesolutkim, pomarańczowym kolorze.
-Lubię torcik. -Smok zerknął do otwartej Smocznej Kuchni. Uśmiech powoli spełzł z zielonej paszczy. -Jak to kasza manna?! -podejrzliwie łypnął na wieśmę. -Jestem dorosłym smokiem! -prychnął.
-Oczy nie widzą, serce nie boli. -zachichotała Margolota zatrzaskując księgę.
-Obiecuję, że będziesz zachwycony. -postawiła na piecu garnuszek z litrem zmiksowanych owoców. Gdy nagrzały się solidnie odstawiła naczynie z ognia i wsypawszy dwie galaretki brzoskwiniowe mieszała energicznie nim się całkowicie nie rozpuściły.
-Kasza manna...
Ignorując pełne wyrzutu mamrotanie, wieśma skroiła z biszkoptu wierzch i zamknąwszy ciasto w obręczy tortownicy nasączyła brzoskwiniowym syropem i wylała na nie mus zmieszany z galaretkami. Zaniosła biszkopt do lodówki i szczęśliwa, że Smok zajął się ukradkowym podgryzaniem okrawków ciasta, zabrała się za przygotowywanie kolejnej warstwy tortu.
Ugotowała kaszę manną (na 4 szklanki po 200ml) mleka szklanka kaszy), utarła kostkę miękkiego masła ze szklanką cukru pudru dodając opakowanie cukru z prawdziwą wanilią. Udając że nie widzi udręczonego spojrzenia złotych ślepi, dodawała do makotry po łyżce zimnej kaszy ucierając ją z masłem tak długo aż zamieniła się na puszysty krem.
-Powinieneś pozbyć się uprzedzeń. -zagadnęła, rozprowadzając krem na zastygniętym, brzoskwiniowym musie. -Pamiętasz, jak uczyłeś mnie jeść koperek? -dodała, gdy już ponownie zaniosła tort do lodówki.
-Kasza manna nie jest zielona. I karmi się nią niemowlęta! -odburknęło z kuchennego kąta.
-Każdy facet ma coś z dziecka. -Margo postanowiła nie rozwijać tematu zielonej kaszy. -Gdybyś nie wiedział z czego zrobiłam krem, nawet byś nie poznał.
-Akurat. -Smok pozbierał ostatnie okruchy biszkoptowej góry i teraz patrzył jak wieśma rozpuszcza kolejne dwie galaretki w trzech szklankach gorącej wody. -Myślisz, że jak ją zamaskujesz to dam się nabrać? -zapytał, gdy wylewała tężejącą galaretkę na zastygnięty krem.
-Myślę, że się nie powstrzymasz, żeby nie spróbować. -odparła, niosąc ciasto do spiżarni.
I miała rację. Na drugi dzień Smok zmęczony udręką oczekiwania dopiero po trzecim kawałku tortu przypomniał sobie o kaszy....ale że bardzo nieelegancko jest mówić z pełną paszczą, więc przemilczał a Margo taktownie nic mu nie wypomniała...

*Zamiast domowego biszkoptu można użyć gotowego blatu tortowego lub ciastek biszkoptowych.
** Jeśli chcecie dowiedzieć się skąd bierze się tornado w słoiku, zapraszam do lektury baśni „Smoczna kuchnia - czyli "Warczący serek".


11 cze 2014

Smoczna kuchnia - Wiedźmiński dar.

Później mówiono, że człowiek ten nadszedł od północy, od Bramy Powroźniczej.* Sięgające ramion włosy mężczyzny z miejsca wzbudziły zainteresowanie kobiet, bo choć nieznajomy twarz niestarą miał, to kosmyki opadające na ramiona były bialuśkie jak śnieg. No i ślepia dziwne, bardziej kocim podobne też wzrok niewiast przyciągały tak silnie, że nie jedna pieląc ogródek wyrwała przez pomyłkę z pół tuzina marchwi, nim znowu skierowała uwagę na grządkę. Mężczyźni za to nieco ponuro patrzyli na dwa miecze które nieznajomy do pleców przytroczył.
-Znowu przylazł. -jeden splunął epicko, by klimatowi stało się zadość.
-Postrach strzyg, utopców, wampirów i serc niewieścich. -dodał drugi tytułem naprowadzenia czytelnika na właściwe tory skojarzeń. -Znowu driady będę piszczeć po nocach a elfy dostaną rozstroju żołądka po tych jego miksturach. Niech do Brokilonu idzie a nie w Prastarej Puszczy rozrabia...Wiedźmin chędożony.
Wiedźmin nawet nie spojrzał na wieśniaków i całkowitą obojętnością pomijając tragedię przedwcześnie wyrwanej marchewki, skierował się wprost na ścieżkę wiodącą do chaty wieśmy.
-No nie wierzę! -Margo odstawiła na ławeczkę wyciągnięte ze studni wiadro i uśmiechnęła się radośnie. -A cóż cię do Prastarej Puszczy przywiodło?
-Prezent mam dla ciebie. -mężczyzna znacząco poklepał torbę przerzuconą przez ramię. -Roślinkę ci przyniosłem...-wyprzedził pytanie cisnące się na usta Margo. Zbyt dobrze pamiętał lekcję jaką udzieliła mu ostatnio, wbijając do głowy, że mózgi utopców nie są dobrze widzianym suwenirem. Dziwne. W Stolicy skupowali je po całkiem niezłej cenie. Ale kto tam zrozumie kobiety...
-Roślinkę, mówisz...-wieśma spojrzała spode łba na Wiedźmina. -Z tej waszej podziemnej uprawy co ją potem na eliksiry zamieniacie? Chcesz na mnie próbę traw robić czy co? Bierz wiadro i nieś do chaty!
-Głupoty gadasz! -mężczyzna złapał kabłąk ceberka i ruszył za Margolotą. -Kto jak kto, ale ty nie powinnaś wierzyć we wszystko co ludziska gadają. Wielka mi próba traw. Phi. Mówisz jakbyś na studiach nie była. O! Patrz. Taki kalafior dziwny udało nam się wyhodować. Zielony! - z dumą wyjął z torby pękate warzywo, kładąc je na stole niczym największy skarb.
-O! Brokuł. -ucieszyła się wieśma.
-Nie przeklinaj tylko podziwiaj. -prychnął wiedźmin.
-Wcale nie przeklinam. Placki z niego zrobię.
-Że co?! Z magicznej rośliny wiedźminów chcesz robić placki?
-To będą magiczne placki. Zielone. -Margo przewróciła oczyma nie mając zamiaru wtajemniczać wiedźmina w tajniki kuchni. Kto ich tam wie czym się żywili na co dzień. Może mózgami utopców?
Wśród bolesnych jęków towarzyszących tak jawnej profanacji brokuła, wieśma podzieliła go na różyczki i na króciutko wrzuciła do wrzącej, osolonej wody. Podczas gdy stygł sobie spokojnie na sitku, przyniosła z komórki kartofle, jakie zostały z obiadu (nieco ponad pół kilo), jedno jajko i kostkę żółtego sera. Ugotowane kartofle zagniotła z jajkiem dodając do masy sól i pieprze ziołowy, ser pokroiła na drobniutką kostkę i wrzuciła go do miski z kartoflami. Teraz przyszedł czas na wiedźmiński prezent, który również pokrojony na nie wielkie cząstki dołączył do kartoflanego ciasta. Teraz wystarczyło wszystko wymieszać i formować zgrabne kotleciki obtaczając je w bułce tartej.
Gdy kotlety skwierczały na patelni rozsiewając magiczny zapach, Margo zabrała się za robienie sosu. Do miseczki przełożyła kubek gęstego jogurtu, wsypała do niego trzy, drobno posiekane ząbki czosnku, dodała nieco pokrojonego koperku, sól, pieprz ziołowy i dwa starte, kolczaste ogórki.
Kotlety z brokułów podane z sosem na którego nazwie wieśma zawsze łamała sobie język były tak pyszne, że Wiedźmin nie tylko przestał lamentować nad zielonym kalafiorem ale i obiecał częściej przynosić Margo cuda ze swej eksperymentalnej grządki.

*Tak właśnie rodzi się legenda. Po dziesiątkach lat nikt już nie pamiętał, że wieś na skraju Prastarej Puszczy żadnej bramy nie miała a już tym bardziej Powroźniczej. Reszta zgadzała się. Mniej więcej. 


Lela



28 maj 2014

Sernik bez Szewczyka

-W czasie deszczu wieśmy się nudzą...-podśpiewywał Smok smętnym barytonem, wypuszczając z nozdrzy melancholijne kółka fajkowego dymu.
Padało nieprzerwanie kolejny dzień. Deszcz dzwonił o szyby, chylił ku ziemi łodygi irysów, płożył ciężkie od kwiatów gałęzie kaliny. Nagły chłód po fali upałów skrył w leśnej gęstwinie pracowite pszczoły, ukrył motyle i nawet elfy nie wyściubiały nosów ze swych domów czekając aż deszcz w końcu ustanie.
Margo zdążyła przeczytać już wszystkie książki, posprzątać, parę razy pokłócić się ze Smokiem, wybić Dżinowi pomysł ożenku z kozą i teraz wertowała „Smoczną Kuchnię” w poszukiwaniu panaceum na splin podstępnie wkradający się do nawilgłej ulewą duszy.
-Sernik. -zatrzymała palce na pożółkłej stronicy. -Masz ochotę na sernik?
-Z jakiego sera? -złote oko łypnęło podejrzliwie. Wieśma miała ostatnio nader dziwne pomysły kulinarne i Smok nigdy tak do końca nie był pewien co je. W sumie mu smakowało ale że naturę miał analityczną, to wolał się upewnić.
-Z koziego? -bąknął nieśmiało Dżin
-Z krowiego! -fuknęła Margo, zmiatając stół ścierką. Kolejny grom przetoczył się na Prastarą Puszczą. -Zobaczysz, odeślę cię na pustynię! -pogroziła Dżinowi palcem.
-Tam przynajmniej jest sucho.
-To postawię twoją lampę pod rynną albo zrobię z niej piorunochron! Jak cię trzepnie to ci się kucyk zjeży!
-Który? -zarechotał Dżin, doprowadzając wieśmę do furii.
-Sernik! -warkot Smoka wcisnął Dżina do lampy a kobietę (wciąż prychającą) wymiótł do komórki po sernikowe ingrediencje.
Kruche ciasto jeśli ma pozostać kruche, musi być traktowane na zimno i bez zbędnych pieszczot. Margolota z powodzeniem korzystała od lat z pomysłu Kaliny (Kalina zasłużyła na osobną baśń, więc teraz nic więcej o niej nie wspomnę), która zamiast rozdrabniać masło dłonią ściera je na tarce buraczanej. Tak też i wieśma zrobiła tym razem. Zamienione w wiórki 160g zimnego masła w mig połączyło się z 240g mąki orkiszowej, 80g cukru i dwoma żółtkami, po czym powędrowało do magicznej lodówki (o lodówce innym razem, bo Smok czeka na Sernik). Kiedy już schłodziło się należycie (około pół godziny), Margo wykleiła 2/3 ciasta wysmarowaną masłem i wysypaną mąką formę (35 x 24cm), resztę chowając ponownie do lodówki.
-A gdzie ser? -Smok nieco stropiony spojrzał na ciasto w blaszce, które wieśmia zajadle dziurawiła widelcem.
-Będzie. Za chwilę.
Blacha na 15 minut powędrowała do rozgrzanego pieca (wulkaniczny kameleon wskazywał 200 stopni) a Margo w tym czasie zabrała się za przygotowywanie mesy serowej. Kilogram zmielonego twarogu zmieszała ze 100 ml słodkiej 30% śmietany, dodała 3 czubate łyżki mąki ziemniaczanej. Żółtka czterech jajek utarła z 300g cukru pudru i cukrem z prawdziwą wanilią, po czym wciąż ucierając, stopniowo dodawała do kogla-mogla masę serową. Na sam koniec wymieszała wszystko z ubitą na sztywno pianę z białek. Rodzynek nie dodała...bo Smok zjadł je już drugiego dnia ulewy.
Wyjąwszy podpieczone ciasto z pieca wyłożyła na nie masę serową. Pozostałe w lodówce ciasto rozwałkowała cieniutko i krojąc je na paseczki ułożyła na serze zgrabną kratkę (no dobrze, może nie taką znowu zgrabną, ale gromy za oknem sprawiały, że ręka wieśmie zadrżała). Teraz wystarczyło wsunąć blachę do pieca, zmniejszyć temperaturę do 180 stopni (dla dociekliwych – kameleon zmienia barwę z czerwonej na pomarańczową)...i czekać około godzinki aż sernik się upiecze.
***
-Jak się zwie to ciasto? -Smok mlasnął rozwidlonym językiem, nakładając sobie kolejną porcję sernika.
-Sernik Krakowski. -odparła wieśma, z niewinnym uśmiechem patrząc, jak pazurzasta łapa zastyga nad talerzem.
-Krakowski? -Smok z trudem przełknął słodki okruszek. W brzuchu zaburczało mu ostrzegawczo, gdy wróciły wspomnienia pewnego dość niefortunnego posiłku jaki miał okazję spożyć w towarzystwie szewczyka i barana. -A te...kropeczki w serze to...to co jest? -bąknął.
-Siarka mi się skończyła, to zastąpiłam ją wanilią. -Margo nałożyła Smokowi olbrzymi kawał sernika. -Smocznego, mój drogi. 


9 maj 2014

Smoczna kuchnia - czyli "Terapia zajęciowa".


Wieśmę nosiło. Dosłownie i w przenośni. Może to wiosna skrzydeł jej dodała a może wieśmy tak po prostu mają, że od czasu do czasu łapią nadmiar energii tak, jak niektórzy łapią katar.
Kręciła się po chatce próbując uziemić zapał twórczy w odkurzaniu półek i przestawianiu bibelotów z miejsca na miejsce.
-Ty mówić jej siad! -dżin z nieco zielonkawą twarzą wynurzył się z lampy i spojrzał żałośnie na Smoka pogrążonego w lekturze. -Ja zaraz wypuścić wielkiego ptaka!
-Nono! Bez takich! -fuknęła wieśma, omiatając dżina miotełką do kurzu.
-On mówi o pawiu. -Smok uniósł ślepia znad gazety. -I w sumie faktycznie mogłabyś już zostawić jego lampę w spokoju. Biedak choroby morskiej dostaje od tego kołysania.
-To co mam robić?
-No nie wiem...może wymieszaj mak z kaszą i przebieraj. Ponoć taka terapia działa cuda. Albo układaj rogalik z bułki tartej...Nie! Czekaj! Stój! -Smok zakrztusił się tłumiąc śmiech, gdy mała furia ruszyła na niego z groźnym błyskiem w oku. -Pierogi zrób! To idealne zajęcie na nerwicę palców. A poza tym jestem głodny. -złote ślepia błysnęły niewinnie. -Nawet kasza z wczoraj została...
-Koszerna? -zapytał dżin, nieco mocniej wychylając się z lampy.
-Nie, gryczana.-burknęła wieśma, ale odłożywszy miotełkę z piórek poszła do komórki po mąkę i ser.
-I proszę bardzo. -Smok mrugnął do dżina. -Chcesz babę uspokoić, do garów ją postaw.
-Słyszałam!
Powiało grozą. Smok obierający cebulę o mało nie uciął sobie pazura a dżin bąknął coś o dalszej nauce języka i zaszył się w bezpiecznym wnętrzu swojej lampy.
-Jeszcze chwila a chałę będziesz miał a nie pierogi. -fuknęła Margo, odmierzając na stolnicę trzy szklanki mąki. -Zobaczysz. Pójdę elfom gotować! -zagroziła, robiąc w białym kopczyku dołek i wlewając do niego dwie łyżki oleju. -Albo krasnoludom...-dodała do mąki pół łyżki soli i czekając aż w rondelku zagotuje się woda, kontynuowała posępny monolog. Smok wolał się nie odzywać i potulnie podsmażał cebulkę na niewielkiej ilości oleju.
-Oni docenią mój kunszt kulinarny!
-Ależ ja właśnie doceniam! -bąknęło Smoczysko z trudem kryjąc uśmiech cisnący się na rozradowany pysk. -Tylko ty jakoś nie jesteś w nastroju do odbioru komplementów.
-Jasne. -Margo odmierzyła kubek wrzątku i zalała nim mąkę zmieszaną z olejem i solą. Smok tymczasem dodał cebulkę do ugotowanej, zimnej kaszy gryczanej i całość zagniótł z białym serem doprawiając do smaku solą i pieprzem ziołowym (mniej więcej na 3 części kaszy jedna część białego sera).
-To niby komplement jest?! Że nad garami mam stać?! -wykrzykniki zawisły pod powałą i patrzyły oskarżycielsko na Smoka. Wieśma zaś przemieszała zaparzoną mąkę drewnianą łyżką i gdy całość nieco przestygła zabrała się do zagniatania dłońmi elastycznego ciasta.
-No ba! To dowód największego zaufania! Czy zdajesz sobie sprawę jaką mam traumę kulinarną po tym baranie nadzianym siarką? Byle kogo do garów nie puszczę...
Wieśma już otworzyła usta by rzucić jakąś celną ripostę ale parsknęła tylko udając, że nadal się gniewa.
A pierogi wyszły jak zawsze przepyszne. Napełnione farszem gryczano serowym, polane przyrumienioną cebulką były delikatne jak puch i znikły z talerzy w iście magiczny sposób.

Ps. Ciasto wykonane według tego przepisu nie klei się do stołu i podczas wałkowania nie trzeba podsypywać go mąką. Gotuje się je około 5-8 minut w wodzie bez dodatku soli. Podaje z przysmażoną cebulką 


4 maj 2014

Smoczna kuchnia - czyli "Warczący serek"


-Czemu na mnie warczysz? -brwi Margo zbiegły się niebezpiecznie a piegowaty nos zmarszczył się w zapowiedzi wieśmiej irytacji. Spojrzała spod oka na kramarza.
-Wcale nie warczę! -oburzył się właściciel straganu. -Powiedziałem AGAR!
-I znowu! -zaperzyła się kobieta.
-Agar. -kramarz pomachał woreczkiem. -To jest to o co mnie pytałaś. Zamiast żelatyny!
Żelatynę też miał na swoim straganie. I proszek do pieczenia. Właściwie miał wszystko, poczynając od suszonych ananasów a kończąc na kandyzowanej szarańczy. Problem nie tkwił w asortymencie a w samej istocie kramu, który będąc tworem międzywymiarowym miał tendencję do dematerializowania się w połowie transakcji. Nie żeby kupiec umyślnie zwiewał z gotówką pozostawiając klienta z pustą sakiewką i brakiem zakupów. Po prostu wystarczyła nagła zmiana pola energetycznego, lekki wietrzyk wiejący od zaklętego zamku czy też namiętne igraszki pary elfów a już stragan znikał z cichym pyknięciem, by pojawić się na dachu czyjegoś domu czy też przed nosem bardzo zdziwionego wielbłąda. W pobliżu Prastarej Puszczy niemal cały czas iskrzył i migotał, więc wieśma dokonywała zakupów bardzo pospiesznie, odhaczając kolejne pozycje z zawczasu przygotowanej listy. -Płatki drożdżowe, prażona cebulka, mleko owsiane...i daj mi proszę jeszcze słoik z tornadem średniej mocy.
-Jednorazowym? -kramarz sięgnął po klucz by otworzyć pancerny sejf w którym cichutko pobrzękiwały słoje z rozszalałą mgłą.
-Tak. Wolę nie zostawiać go na półce. -wieśma włożyła do kosza ostatni sprawunek. -Smok machnie ogonem i ani się obejrzę a będę musiała szukać żółtej drogi. -dodała i poczekawszy aż stragan zawieszony nad trawą jej ogródka rozwieje się w nicość, wróciła do domu stawiając zakupy na stole.
-O! Migdały... -zainteresował się Smok, zerkając do koszyka. -Będziesz coś piec?
-No nie do końca...-Margo odmierzyła szklankę migdałów i zalawszy je wodą odstawiła na chwilę do napęcznienia. Miała szczęście. Tym razem udało jej się kupić takie bez skórki, więc uniknęła całego procesu obierania (migdały należy wtedy sparzyć wrzątkiem i gdy odrobinę nasiąkną obrać z łuszczącej się łupinki).
-To już uczciwego mleka nie mamy? -złote ślepie nieufnie spojrzało na kubek wypełniony do połowy gorącą wodą, w której wieśma rozpuszczała czubatą łyżkę owsianego mleka.
-Mamy. Ale dziś robię eksperyment. -Margo odstawiła mleko obok migdałów i zabrała się za wyciskanie cytryny (1/4 szklanki).
-Byle nie na mnie! -Smok udał, że zupełnie przestał się interesować poczynaniami wieśmy i wsadził nos w księgę. Po jednym z eksperymentów nad miodem z kwiatu paproci, jego łuski zrobiły się tęczowe i przez cały tydzień musiał znosić powłóczyste spojrzenia młodzieńców w obcisłych trykotach. Zdecydowanie nie miał ochoty na kolejne tego typu niespodzianki.
-Ależ oczywiście, oczywiście. -skwapliwie przytaknęła wieśma, odkręcając słoik z tornadem i wsypując do niego odsączone migdały.
-Ej! Co robisz z moimi migdałami!?
Migdały zawirowały w opętańczym tańcu i łącząc się z dolewanym mlekiem stopniowo zamieniały się w migdałowy krem. -Mielę je. -wyjaśniła Margo, dodając do zbyt gęstej masy odrobinę wody (niecała szklanka), sok z cytryny, 3-4 łyżeczki płatków drożdżowych, tyleż samo agaru i łyżkę prażonej cebulki.
-Z cebulą?! -jęknął Smok. -Migdały...z cebulą...?! Co to ma być?!
-Ser. -wieśmia poczekała aż tornado wyszumi się do końca i przelała półpłynną zawartość słoika do małego rondelka ustawionego na rozgrzanym piecu. Dosypała trochę soli, pieprzu ziołowego (zestaw przypraw dowolny, co kto lubi) i sięgnąwszy po łyżkę mieszała masę do momentu solidnego zgęstnienia. (około 4 minuty)
-Słuchaj...-w glosie Smoka zabrzmiały błagalne nuty. -Przestałem pożerać dziewice, nie poluję już na krowy. Zostawiłem w spokoju owce. To naprawdę wiele jak na smoka...Nie mogłaś przynajmniej migdałów zostawić w spokoju?
-Masz jeszcze rodzynki.
-Jasne. Zanim nie zrobisz z nich pasztetu albo gulaszu.
-Marudzisz. Poczekaj aż ser stężeje, spróbujesz i wtedy będziesz się wypowiadał. -Margo przełożyła serek do zwilżonej wodą, silikonowej foremki (również kupionej w międzywymiarowym sklepie) i zaniosła ją do komórki, gdzie miała podręczną lodówkę zaopatrywaną w bryły lodu wprost z bieguna (o tym w zupełnie innej bajce).
-Nie mam zamiaru brać udziału w twoich eksperymentach. -burknął Smok. -Potem ani się obejrzysz a zaczynasz świecić albo wyrastają ci skrzydła...
-Ty już masz skrzydła. -zauważyła Margo, podsuwając Smokowi miseczkę kandyzowanego imbiru.

Ale oczywiście wziął. A ser bardzo mu smakował. Zwłaszcza, że Margo powiedziała mu, iż taki serek można też zrobić w słodkiej wersji
ps. do słodkiej nie dajemy płatków drożdżowych i „słonych składników" oczywiście. Przepysznie smakuje z syropem z agawy i odrobiną mleka kokosowego. W obu wersjach agar można zastąpić zwykłą żelatyną.


23 kwi 2014

Smoczna kuchnia - Czekoladowe nieporozumienie

-Jesteś pewien, że to zadziała? -dziewczynka nieufnie powąchała wywar jaki matka schowała w komórce. Brunatna ciecz połyskiwała ponuro w półmroku.
-No ba! -chłopiec podtoczył rękawy koszuli i zanurzył dłonie w ceberku starannie nacierając skórę lodowato zimnym naparem. -Nawet owady tego nie ruszają to i wiedźma nie zeżre. -prychnął, przemywając twarz. -No już, szybko się smaruj, bo matka zobaczy.
Dziewczynka westchnęła ciężko i ponaglana przez brata opłukała ręce w wywarze. -Okrutnie gorzkie! -marudziła, przecierając buzię. -Fuj...wstrętne!
-No i dobrze. -chłopiec zerknął za drzwi czy aby na podwórzu nikt się nie kręci i pociągnął siostrę w stronę furtki. -Gorzkie być musi. Wiedźmy tylko słodkie lubią, nie pamiętasz?
-Pamiętam, pamiętam. -dziewczyna śmignęła za bratem w stronę leśnej drogi. -Ale do chaty nie wchodzimy! -zastrzegła. -Choćby nie wiem co!
***
Margolota była w wyjątkowo dobrym humorze. Czy to przez piękną pogodę eksplodującą wiosenną zielenią czy też przez wiśniówkę, którą wyciągnęła z komórki by dodać do ciasta (między innymi do ciasta). Teraz, podśpiewując wesoło mieszała w garnuszku 25dkg masła, 2 szklanki cukru, pół szklanki wody i 4 czubate łyżki kakao uważając, by polewa nie wykipiała. Gdy wszystkie składniki połączyły się należycie a całość zaczęła wrzeć, zestawiła garnuszek z pieca i odlawszy pół kubka polewy resztę wyniosła w zimne miejsce do ostudzenia.
Teraz przyszedł czas na bakalie. Smoka nie było, bo poleciał gdzieś w swoich smoczych sprawach, więc krojenie śliwek przebiegło spokojnie, bez nagłych uników i ataków. Oczywiście do ciasta można było dodawać i inne bakalie, ale Margolota najbardziej lubiła połączenie mocnego smaku czekolady i wytrawnej nuty suszonych śliwek.
Kiedy masa w garnuszku wystygła, wieśma przelała ją do makotry. Dodała dwie szklanki mąki, łyżeczkę proszku do pieczenia i cztery żółtka (białka czekały na swoją kolej w miseczce). Dokładnie wymieszała wszystkie składniki, pod koniec dodając bakalie i 50 ml wytrawnego alkoholu (w tym wypadku wiśniówki).
-Co ona tam robi? -chłopiec ostrożnie wysunął głowę z jaśminowego krzaka. Głuche dudnienie dochodzące z chaty brzmiało cokolwiek niepokojąco.
-Może czary jakieś odprawia? -dziewczynka z trudem wyplątała lniany warkoczyk, zazdrośnie zagarnięty przez gałęzie. -O...przestała!
Margo ostrożnie przełożyła do ciasta w makotrze ubitą na sztywno pianę z białek. Wymieszała wszystko bardzo delikatnie i przelała do formy wysmarowanej masłem i wysypanej bułką tartą (porcja idealna na średnią tortownicę z kominkiem). Gdy już wsunęła ciasto do dobrze nagrzanego pieca (piecze się około 45 minut), chwyciła garnuszek po polewie i wyszła na przyzbę, by umilić sobie czas wylizywaniem czekolady.
Parka dzieciaków młynarzowej zamarła w pół kroku, wpatrując się w wieśmę stojącą w otwartych drzwiach. Wieśma z kolei smętnie spojrzała na garnuszek i błyszczącą od czekolady drewnianą łyżkę. Chyba jej łasowanie koło nosa przeszło...
-Macie ochotę? -jakimś cudem udało jej się uśmiechnąć zachęcająco.
-Widzisz?! Mówiłem! -chłopiec szarpnął siostrę za połę kusej sukieneczki. -Od razu chce nas utuczyć.
-Zaraz tam utuczyć. -obruszyła się Margo, odruchowo wciągając brzuch. -Murzynek się w piecu dopieka. Poczekajcie trochę to i was poczęstuję.
Dziki wrzask dzieciaków umykających w stronę wsi długo jeszcze niósł się echem po Prastarej Puszczy a młynarzowej dopiero późnym wieczorem udało się wyłuskać bliźniaki spod łóżka i wytłumaczyć, o jakiego murzynka wieśmie chodziło.

ps. Ciasto dekorujemy polewą gdy jest jeszcze solidnie ciepłe. Klasycznie czekoladą smaruje się część dolną, na której jest odciśnięty wzór blaszki, ja jednak wolę polać czekoladą górę. Wtedy polewa zagłębia się w pęknięcia powstałe podczas pieczenie ciasta i wpływa do środka sprawiając, że murzynek staje się jeszcze bardziej soczysty. 

17 kwi 2014

Smoczna kuchnia - czyli "Bakaliowy szantaż"

W chatce Margoloty panowała cisza. To było niepokojące. Smok dawno nauczył się, że ową ciszę należy interpretować dokładnie tak, jak pewien szczególny bezgłos towarzyszący dziecięcym zabawom. Nimb tajemniczości ewoluujący w pociętą nożyczkami narzutę, naścienne hieroglify czy ognisko zapalone w miednicy. Tak. Wieśma stanowczo coś kombinowała i należało to sprawdzić jak najszybciej.
Smok podniósł się z niechętnym stęknięciem i opuściwszy przyzbę opromienioną soczystym, wiosennym słońcem, wsadził łeb do izby. Zastygł nieruchomo wpatrzony w ziszczenie się snu o krainie Smoczej szczęśliwości.
Niemal cały stół przykrywał woreczki, miseczki i słoiczki pełne bakalii a Margolota właśnie zabierała się za krojenie suszonych śliwek.
-Czy ty czegoś nie przeskrobałaś? -Smok spod oka popatrzył na wieśmę i ostrożnie zrobił krok w kierunku stołu.
-Nie? Skąd ten pomysł? -uśmiech Margo mógłby konkurować ze słodyczą daktyli połyskujących w wiklinowym koszyczku. -Pomyślałam, że zrobię ci niespodziankę i upiekę keks. -anioł widzący spojrzenie wieśmy spaliłby się ze wstydu, że sam tak nie potrafi.
-Hm...-złote ślepie zerknęło na półkę z książkami, ale cenne woluminy wyglądały na nieuszkodzone jak i smocza fajka, woreczek z tytoniem czy poduszka wypełniona złotymi monetami, na której Smok uwielbiał się wylegiwać (Margolota stanowczo zabroniła mu gromadzenia większej ilości skarbów, gdy kiedyś dawno temu przytargał koronę króla sąsiedniej krainy nie dbając o to, że wciąż tkwiła na królewskiej głowie).
-Dooobrze...-mruknął przeliczając monety. -No mów. Czego chcesz. -westchnął z rezygnacją. Czuł już, że to będzie coś potężnego.
-Wiesz, była u mnie przyjaciółka...-rozszczebiotała się wieśma, wsypując dwie szklanki pokrojonych bakalii do sitka i zalewając je wrzątkiem. -Ta wiedźma ze Stolicy. -dodała i nawet nie patrząc w Smocze ślepia osuszyła bakalie lnianą ściereczką (gdyby miała ręcznik papierowy z pewnością zrobiłaby to ręcznikiem). -Zwierzyła mi się, że potrzebuje amuletu szczęścia. -bakalie zginęły przysypane mączaną mgiełką. - I ma już prawie wszystkie składniki. -wieśma ku zdumieniu Smoka wręczyła mu miseczkę rodzynek wielkich jak karaluchy. -Jedz. -zaświergotała czule i pacnąwszy osłupiałe Smoczysko końcem warkocza, zabrała się za robienie ciasta.
Do utartej na puszystą masę kostki masła dodała 2/3 szklanki cukru.
-No i wracając do amuletu...-ucierany z masłem cukier zgrzytał i piszczał w makotrze chyba ze strachu przed tym co miało dalej nastąpić. -Przyjaciółka pytała mnie, czy nie mogłabym zdobyć dla niej kluczowego składnika. -cztery jajka, jedno po drugim powędrowały do ucieranej masy. -Oczywiście obiecałam, że się postaram...-półtorej szklanki mąki zmieszanej z dwiema łyżeczkami proszku do pieczenia dołączyło do makotry.
-Domyślam się, że miałbym ci w tym pomóc, tak? -Smok pospiesznie wyjadał rodzynki, patrząc jak wieśma dodaje do ciasta parę kropli olejku migdałowego i opruszone mąką bakalie. Duuużo bakalii.
-W sumie to twoja rola byłaby kluczowa w całym przedsięwzięciu. -Margolota przełożyła ciasto do keksówki wyłożonej papierem do pieczenia (tak, tak, żona krasnoluda wie o co chodzi) i wsunęła blaszkę do pieca nagrzanego do temperatury 180 stopni. ( mniej więcej na godzinkę – czasem trochę dłużej, zależy od blachy. Najlepiej sprawdzić patyczkiem)
-Taaa? Czyli niby co mam zrobić?
-Potrzebujemy jednej łuski z twojego ogona. -wieśma odsunęła się odrobinkę patrząc jak Smok krztusi się ostatnią rodzynką a potem spokojnie przeczekała słuszny wybuch smoczego gniewu.
-Po moim trupie! -warknął, machaniem łapy rozwiewając dym z nadpalonej futryny. -I nie przekupisz mnie rodzynkami!
-A keksem? -Margo otworzyła piecyk wyjmując pięknie zarumienione ciasto. Migdałowy aromat połaskotał zielone nozdrza niosąc ze sobą obietnicę niebiańskiej, bakaliowej uczty.

Ech...To w końcu tylko jedna łuska...



ps. Na zdjęciu keks jest jeszcze ciepły i z tego właśnie powodu przekrojenie go nie było wcale łatwe. Po wystygnięciu kroi się idealnie i bakalie nie wędrują za nożem. Niestety, gdybym czekała aż wystygnie nie miałabym czego fotografować

4 kwi 2014

Smoczna kuchnia, czyli - strucla śliwkowa.


-To już ostatni! -grobowy głos Smoka sprawił, że Margolota o mało nie zacięła się w palec. Prasnąwszy ziemniakiem do cebrzyka z wodą, obróciła się pospiesznie, gotowa dłonie załamać i w rozpaczy się pogrążyć. Jakież to wieści ponure przyniósł Smok i czemu akurat ze spiżarni?
-To już ostatni słoik śliwkowych powideł...-jęknął rozdzierająco. -Mówiłem, że krasnoludy zrobiły nam podkop do spiżarni. A ty nie chciałaś wierzyć! Wszystko ukradły! Wszyściutko!
-Jasne. -wieśma uśmiechnęła się nieco kwaśno. -A potem ten podkop zasypały tak, że go zupełnie nie widać...
-Oczywiście! -obruszył się Smok. -Krasnoludy to mistrzowie kamuflażu!
-Jak to dobrze, że bakalii nie trzymamy w spiżarni.
-A gdzie? -niewinne pytanie zawisło pod powałą, uczepione czczej nadziei na odpowiedź. Smok szukał rodzynek wszędzie, prócz wygódki. Nawet pod materac wieśmowego łóżka zajrzał, gdy Margolota do wsi pobiegła i dżina z lampy wytrząsnął sądząc, że to on na straży bakalii stoi. Nic. Jak kamień w wodę!
-Schowane. Daj ten słoik. -zabrała powidła i odstawiwszy na stół, sięgnęła po „Smoczną Kuchnię”. -Dodamy do nich trochę magii i będziesz miał słodkości na parę dni.
-Nie samą magią smok żyje...-ponure burknięcie wciąż nosiło w sobie wspomnienie niedawnej traumy wywołanej opustoszałą spiżarnią.
-Ale jeśli magię połączymy z ciastem, kruszonką i powidłami, to wyjdzie z niej coś naprawdę „smokowitego”. Prawda?
-Z kruszonką? -Smok przesunął po kłach rozwidlonym językiem. -Brzmi smocznie. To co ci przygotować?
-750g mąki orkiszowej...-wieśma odnalazła właściwy przepis i przesuwając palcem po tekście, dyktowała kolejne składniki. -2 jajka, 300ml mleka, 90g cukru, cukier z prawdziwą wanilią, połowa miękkiego masła, łyżeczka soli, 24g drożdży...
-A powidła?
-Jakiś ty niecierpliwy. A przecież sam mnie uczyłeś, że nie wolno niczego przyspieszać, że powoli trzeba...
-Ale mówiłem o nauce wieśmowej a nie o żarciu! -zaperzył się Smok.
-Ach, no tak. Faktycznie spora różnica. -Margolota nic już więcej nie rzekła, tylko zabrała się za rozbijanie jajek trzepaczką, powoli dolewając mleko i dosypując oba rodzaje cukru. Kiedy mleczny kogiel-mogiel był już gotowy, wsypała do makotry mąkę, wlała do niej mleko z jajkami, dodała masło, rozczyn i sól. Wyrobiła miękkie, elastyczne ciasto i przykrywszy makotrę ściereczką odstawiła w ciepłe miejsce. Tam, gdzie nie docierały żałosne westchnienia Smoka.
-Kiedy będzie gotowe? -zapytał, zezując na miskę.
-Oj, jeszcze długo trzeba czekać. Teraz będzie rosło ze dwie godziny a potem jeszcze trochę...-Margolota jak gdyby nigdy nic wróciła do przerwanego obierania ziemniaków. Ciasto ciastem, ale mogła się założyć, że Smok w stosownej chwili o obiad też się upomni.
Po dwóch godzinach znoszenia wymownych spojrzeń, zawoalowanych sugestii i coraz bardziej ciężkich westchnień, od których koronkowa firaneczka furkotała jak przy huraganie, wieśma wyjęła ciasto na stolnicę, wyrobiła krótko i podzieliła na dwie części. Każdą z nich rozwałkowała na grubość mniej więcej pół centymetra i na taką szerokość, by zwinięte w dwie strucle prostokąty zmieściły się do blaszki (35 x 28cm).
Obie części rozwałkowanego ciasta suto posmarowała śliwkowymi powidłami i zwinęła je w zgrabne ruloniki układając w blasze w sporej odległości od siebie.
-I do pieca? -z nadzieją zapytał Smok.
-Nie, jeszcze do rośnięcia. -wieśma przykryła blaszkę ściereczką i do małej miseczki odmierzyła składniki na kruszonkę: 100g masła. 20 łyżek mąki, 8 łyżek cukru i cukier waniliowy. Zagniotła to szybko, rozdrobniła i odstawiła na bok. Teraz, gdy strucle podrosły przyszedł czas na element operacji chirurgicznej. Każdy z dwóch wałeczków Margolota nacięła wzdłuż. Głęboko, niemal do samego dna blaszki tak, żeby strucle ładnie rozłożyły się na boki. Posypawszy ciasto kruszonką (tak, tak, dużo tej kruszonki wychodzi) wstawiła blachę do pieca rozgrzanego do 180 stopni. Piekły się niezbyt długo, bo jakieś czterdzieści minut, za to znikły niemal równie szybko, pozostawiając po sobie piękny waniliowy zapach i trochę okruszków.
-Mówiłaś, że będę miał słodkości na parę dni...-mruknął Smok z wyrzutem, oblizując łapy z chrupiącej kruszonki. -Jakieś bajki opowiadasz, moja droga.


28 mar 2014

Smoczna kuchnia - czyli "cesarskie bułeczki"

Margolota wracała ze wsi niezwykle zadowolona. Choć ciężki, wiklinowy kosz dawał się jej we znaki obijając nogi opasłym brzuszyskiem, to przecież pod lnianą ściereczką same skarby niosła. Jajeczka od stoickich kur piekarzowej i mały garnczek miodu, który udało jej się wyprosić od pszczelarza. Teraz, na progu wiosny, płynnego złota jak na lekarstwo zostało i tylko wieśmowy uśmiech (no i maść na odciski) sprawiły, że pszczelarz uszczknął nieco ze swych ostatnich zapasów.
Szła więc Margolota do domu, kosz co i rusz z ręki do ręki przekładając, radując się z zieloności, co na wyścigi przez burą ściółkę przełaziła i kombinując, coby tu dziś za ciasto wyczarować. Smok oburczał ją ostatnio za to, że krasnoludzkiej połowicy wszystkie ciastka oddała, jemu jedynie zapach słodki zostawiając, no to teraz trzeba by uczynić zadość owemu smutkowi smoczemu.
-Piec coś będziesz? -zainteresował się, złotym okiem łypiąc w stronę makotry, którą zaraz po powrocie do chaty na stole ustawiła.
-Ano będę. -wieśma odmierzyła trzy szklanki mąki orkiszowej i zakrzątnęła się po izbie w poszukiwaniu cukru, który to musiała od Smoka chować.
-Ciastka? Z rodzynkami? -zapytał mlaszcząc rozwidlonym językiem.
-Nie. Bułeczki. Bez rodzynek.
-Jakie bułeczki?
-No właśnie nie pamiętam jak się nazywały. Coś chyba od nazwiska jakiegoś Niemca? -Margolota zmarszczyła piegowaty nos.
-Alshimer? -usłużnie podpowiedział Smok, starając się ukryć złośliwy uśmiech.
-Kajzer! -fuknęła wieśma. -Kajzerki.
-A..to takie bardzo cesarskie bułeczki. Naprawdę nie mogą być z rodzynkami?
-Pewnie mogą, ale te będą bez rodzynek. I tak skrzydła ci trzeszczą w stawach, jak chcesz się od ziemi oderwać. Pora przejść na dietę!
-Jasne. Jeszcze trochę a każesz mi jeść tekturę...
-Jaką tekturę? -Margolota wreszcie znalazła cukier ukryty za woreczkiem suszonych grzybów i dosypała do mąki jedną czubatą łyżeczkę.
-No te chrupkie coś, czym odżywiają się modelki. Czemu tego cukru tak mało? Sypnij więcej!
-Tyle wystarczy. I nie, nie każę ci jeść tektury. -rozkruszyła do makotry 20g drożdży, dodała dwie łyżki masła, płaską łyżeczkę soli, wbiła jajko i wlała 3/4 szklanki letniej wody. -Po prostu dziś zamiast ciastek będą...kajzerki. A teraz proszę. W ramach odchudzania. Smocza siła robocza. -podsunęła Smokowi makotrę. -Zagniataj do momentu aż ciasto będzie zupełnie gładziutkie. Potem odstawimy je na dziesięć minut żeby otrząsnęło się z szoku, a potem znów je zagnieciesz solidnie.
-I znowu odstawiamy? -Smok przykrył miskę z ciastem lnianą ściereczką.
-Tak. Tym razem na godzinę, w ciepłe miejsce. Potem dzielimy je na osiem części, z każdej formujemy bułeczkę, nacinamy nożem i układamy na blasze wyłożonej papierem do pieczenia (żona krasnoluda wie o co chodzi). Bułeczki rosną sobie jeszcze spokojnie z 45 minut a my staramy się rozpalić piec do temperatury 225 stopni. -Margolota wyciągnęła kameleona z popielnika, gdzie słodko drzemał w gorącym popiele i otrzepawszy go delikatnie włożyła do pieca.
Bułeczki wsunięte do dobrze rozgrzanego pieca piekły się krótko. Wystarczyło 20 minut a były pięknie przyrumienione i gotowe. Gdy tylko wystygły, wieśma przekroiła jedną na pół i suto polała złocistym miodem. -Proszę. -wręczyła Smokowi. Może nie ciastko, ale równie smakowite.

ps. Smok przeczytał powyższy przepis i podrapał się zafrasowany po łuskach. -Wiesz co, Margoś. Ja bym jeszcze dopisał na wszelki wypadek: „W trakcie eksperymentów kulinarnych nie ucierpiało żadne zwierzę”, bo może ktoś nie pamięta, że mamy wulkanicznego kameleona i będą chcieli takiego zwykłego do pieca wkładać..Zawsze to rodzina. Daleka, ale...




23 mar 2014

Smoczna kuchnia - Wiatrakowe ciasteczka


-Co ma piernik do wiatraka!? -fuknął krasnolud, pogryzając ciastka upieczone przez wieśmę i na fali chrupiącej słodyczy kłócący się zawzięcie z Margolotą. -Ja tu tobie o elfich piosenkach a ty mnie o energii...-sięgnął po kolejne ciastko.
-No jak to co ma...-wieśma opuszkiem palca zebrała ze spodeczka słodkie okruchy. -W wiatraku miele się mąkę a z mąki robi się pierniki. Proste.
-W tych twoich nie ma mąki tylko jakieś takie...-krasnolud przyjrzał się złocistemu krążkowi.
-Płatki owsiane. Bardzo zdrowe. Ale mąka też jest.
-A to brązowe? -krasnolud najwidoczniej podszedł do wypieku bardzo analitycznie.
-To brązowe to rodzynki. -wieśma podążyła wzrokiem za krasnoludzkim paznokciem. -A obok orzechy. I morele.
-Bardzo smaczne! I energetyczne! Nie to co elfie piosenki...
-Jeśli oczekujesz od elfich piosenek, by dodawały krasnoludom sił w kopalnianych chodnikach, to nie tędy droga. -Margolota wyłożyła koszyk lnianą ściereczką i zaczęła pakować do niego owsiane ciasteczka. -Elfy śpiewają drzewom a krasnoludy skałom. Ja piekę ciastka a twoja żona chleb bojowy.
-Skąd wiesz? -zaperzył się krasnolud.
-Od mistrza Terrego.
-To tylko plotki. -siwa broda poruszyła się w gwałtownym wzburzeniu. -Raz jej się ciasto nie udało i zaraz ideologię do tego dorobiono. Nic na to nie poradzę, że moja żona nie jest odporna na krytykę swojej kuchni. -odruchowo pomacał czoło, gdzie wciąż fioletowiał ślad po spotkaniu z bochenkiem chleba. -Może dasz jej przepis na te wiatrakowe ciasteczka, co? Nawet jak jej nie wyjdą, to przydadzą się jako podkładki pod koła kopalnianych wózków...
-Wyjdą, wyjdą. Zawsze wychodzą. -Margolota sięgnęła po opasłą, „Smoczną kuchnię” i zabrała się do przepisywania.
-Kostka miękkiego masła...
-O, tak tak. Bardzo dobrze. Z miękkiego masła wyjdą miękkie ciasteczka. -ucieszył się krasnolud.
-3/4 szklanki cukru, jedno opakowanie cukru z prawdziwą wanilią, jedno ciepłe jajko...
Tu krasnolud zarechotał, zupełnie nie wiadomo czemu ale umilkł, zgromiony spojrzeniem wieśmy.
-Szklanka pszennej mąki, pół łyżeczki sody, szczypta soli. 2 i 1/2 szklanki płatków owsianych, pół szklanki pokrojonych bakalii. I teraz tak. -Margo zanurzyła pióro w kałamarzu i pisała dalej. -Mąkę mieszasz z sodą i solą. W makotrze ucierasz masło. Gdy zrobi się puszyste, dodajesz cukier, cukier waniliowy i znowu ucierasz. Dodajesz jajko. Kiedy już wymieszasz do maślanej masy dodajesz pozostałe składniki i wyrabiasz tak długo aż ładnie się połączy.
Potem formujesz w dłoniach niewielkie kulki, spłaszczasz je delikatnie i układasz na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując odstęp między jednym a drugim ciasteczkiem, bo trochę urosną.
-Co to jest papier do pieczenia? -zainteresował się krasnolud.
-Twoja żona będzie wiedziała. Żony zawsze wszystko wiedzą.
-Niestety. -jakoś dziwnie ciężko westchnął krasnolud i zaraz zagryzł ciastkiem męską melancholię
Margolocie jakoś zupełnie przypadkowo przypomniał się ów siniak na czole gościa, jednak wiedziona wrodzonym taktem wieśmy (ha, ha) postanowiła nie wracać do tego tematu. -I pieczesz ciasteczka przez mniej więcej 20 minut w średnio nagrzanym piecu...-dokończyła odkładając pióro i posypując kartkę piaskiem. -Ciastka zanieś żonie z pozdrowieniami ode mnie. -włożyła przepis do koszyka. -I pamiętaj na przyszłość, że wiatrak z piernikiem ma naprawdę wiele wspólnego, jeśli się tylko troszkę zastanowić. 




16 mar 2014

Smoczna kuchnia -czyli „Księżycowa Magia”.


-Nudzę się!
-Inteligentne elfy się nie nudzą! -Margolota siedziała na wysokim progu chaty i patrząc na smętnie oklapnięte uszy elfiątka, zastanawiała się po raz kolejny jakim cudem dała się w robić w opiekę nad szkrabem. Psociło toto po obejściu jak chochlik. Kot zwiał, koza się obraziła a Smok któremu elfie dziecko (korzystając z mocnego snu złotookiego) wymalowało margosiową barwiczką wielkie, sumiaste wąsy, uniósł się smoczym honorem i odleciał w jak się wyraził – bardzo pilnych sprawach.
-Mama mówiła, że jak będę grzeczny, to zrobisz czary! -nadąsał się elfik. -Jestem już grzeczny cały kwadrans a ty żadnych czarów nie robisz!
Wieśma mruknęła coś pod nosem o sztuczkach ze znikaniem, ale podniosła się z cichym westchnieniem i skinęła na malca zachęcająco. -No dobrze. Skoro mama ci obiecała to chodź. Zrobimy księżycową magię.
Elfik podskoczył radośnie i pognał do chaty, zostawiając na schodach kleksy wiosennego błota.
-Ręce! -upomniała Margolota widząc, jak elfie łapki malują ślady na białym obrusie. -To będzie bardzo czysta, księżycowa magia! -dodała, starając się nie zauważyć wody wychlapywanej z miednicy.
-A po co ser? -zielone ślepka ciekawie zajrzały do makotry, do której wieśma wrzuciła pół kilo białego, miękkiego sera.
-To magiczny ser. Z mleka księżycowej krowy.
-Skąd wiesz, że na księżycu są krowy? -zainteresowało się dziecko.
Wieśma westchnęła ciężko, wzbijając w powietrze chmurkę mącznego pyłu. -Kiedyś dwa hobbity śpiewały piosenkę o krowie przeskakującej przez księżyc. No i ona pewnego razu nie przeskoczyła. I została tam. Pasie się na księżycowych łąkach i daje księżycowe mleko.
-A kto ją doi? -długie uszy zastrzygły ciekawie.
-Smok. Właśnie poleciał wydoić księżycową krowę. -Margo uśmiechnęła się słabo. -Możesz mi podać jajka?
-One też są z księżyca?
-Nie. Wystarczy nam magia sera.
-I czystych rąk? -elfik wziął się na palce zaglądając do makotry.
-Tak. Dłonie są bardzo ważne. -powiedziała Margolota z całą powagą. -Masz. Mieszaj. Na razie łyżką. -zestawiła miskę na zydelek
Pół kilo sera posypała 10dkg cukru, dodała jeszcze 2 łyżeczki cukru waniliowego i wręczyła maluchowi drewnianą łychę. Potem, gdy przy pomocy łyżki i wysuniętego na brodę języka ser roztarł się z cukrem, wieśma dodała do masy 4 żółtka, 250ml jogurtu naturalnego, pół kilo mąki, łyżeczkę proszku do pieczenia i łyżeczkę spirytusu.
-A teraz pora na czyste łapki. -zakomenderowała, gdy ciasto stało się zbyt gęste na mieszanie łyżką.
-I będzie magia?
-Jest. Już cały czas się tworzy. -Margolota postawiła na piecu garnek z olejem i umościwszy na ściance naczynia wulkanicznego kameleona, wróciła do elfika zajętego ugniataniem ciasta. -Teraz będziemy robić księżyce. -zakomenderowała i posypawszy stolnicę mąką, wyłożyła na nią ciasto, raz dwa wałkując je na grubość 1cm. Ot, tyle co margosiowy paznokieć.
-Kameleon na garnku zrobił się pomarańczowy! -zaraportował elfik, zerkając w stronę pieca.
-To bardzo dobrze. -uśmiechnęła się wieśma, wykrawając szklanką małe placuszki i przekrawając je na pół. -Jeśli kameleon jest żółty, to znaczy, że olej jest zbyt zimny. Jeśli jest czerwony, to za gorący. Teraz jest akurat taki jak trzeba, by usmażyć nasze magiczne księżyce. -ostrożnie włożyła do garnka pierwszą część pączków i poczekawszy aż się zarumienią z obu stron, wyjęła je na pergamin.
Smok, iście magicznie pojawił się w chwili, gdy Margolota posypywała cukrem pudrem ostatnią porcję księżycowych pączków.
-Kiedy ty doiłeś księżycową krowę, robiliśmy magię z Margosią! -elfik oblizał się od ucha do ucha.
-Kiedy co ja robiłem? -Smok zakrztusił się pączkiem i osłupiały spojrzał na wieśmę.
-Czary mary. -mruknęła Margo, uśmiechając się niewinnie.
A krowa jak to krowa. Pasła się spokojnie na księżycowej łące. 




8 mar 2014

Smoczna kuchnia - szarlotka pełna szczęścia.


-Słyszałem, że wspominałaś coś o szarlotce. -Smok wymownie spojrzał na wiklinowy kosz stojący na zydelku. W koszu, na słomianej wyściółce zalotnie czerwieniły się jabłuszka.
-Tak, wczoraj na rynku. Ku pokrzepieniu serc. -Margolota przerwała zaplatanie warkocza i spojrzała na Smoka. -A co?
-Bo ja też bardzo smętny jestem...-Smok westchnął ciężko. -Tej wiosny jeszcze nie ma...i bałwan się roztopił...i...O widzisz? -łuska mi z tego zmartwienia matowieje! -ostentacyjnie wyciągnął łapę w stronę wieśmy.
-To cukier puder. -prychnęła Margolota, zerkając na smoczą łapę. -Znowu wyjadałeś kandyzowany imbir!
-Przeziębienie mnie brało! -Smok pospiesznie otrzepał pazury. -Nie wyobrażasz sobie, jaki uciążliwy potrafi być smoczy katar! Nigdy nie wiesz czy przypadkiem nie kichniesz ogniem...A wracając do szarlotki...
-Tak? -wieśma zawiązała na warkoczu kokardkę z rzemyka i z pozornie obojętną miną sięgnąwszy po nóż zaczęła obierać pierwsze jabłko.
-Szarlotka wspaniale zapobiega wiosennym infekcjom. -smok jak gdyby nigdy nic otworzył książkę kucharską i odnalazłszy przepis przesunął pazurem po kartce. -Weźmy taki cynamon...Ma nie tylko silne właściwości przeciwzapalne ale i obniża poziom cukru we krwi...
-O tak...to twoja główna infekcja wiosenna. Wysoki poziom cukru. -zachichotała Margolota.
-No co! -oburzył się Smok. -Stres, endorfiny...czekolada...ciasta, ciasteczka...rodzynki...
-Rodzynek już nie ma. Zjadłeś wszystkie. -z niewinnym uśmiechem przypomniała wieśma. -Ale cynamonu sypnę od serca, żebyś mi się tu nie zapalił przedwiosennie. Zabieraj księgę. Ten akurat przepis znam na pamięć. -w miejscu opasłego tomiska postawiła makotrę do której powędrowały:
3 szklanki mąki (o tak, miała wieśma parę szklanek, których nie zdążyły wytłuc wiewiórki)
masełko zimne, prosto z sieni przyniesione (czemu zimne? A bo z kruchym ciastem odwrotnie niż z kobietą trzeba postępować. Szybko i na chłodno. I zostawić, zanim się nie rozgrzeje.)
4 żółtka (białka zostawić...jak tą kobietę...tfu, masło)
niecała szklanka cukru (to już zależy ile tych endorfin potrzebujemy)
cukier z prawdziwą wanilią
łyżeczka proszku do pieczenia (sprowadzonego teleportem ze świata równoległego)
odrobina cynamonu (do smaku)
Masło Margolota starła na tarce buraczanej. Tak o wiele łatwiej ciasto zagnieść, bez rozgrzewania go dłońmi. A potem rozejrzała się nieco bezradnie po izbie. Nie było lodówki! Ba! Nawet śniegu za oknem dawno zabrakło...
-Muszę zamrozić ciasto. -wymownie spojrzała na Smoka. -Skoczyłbyś w góry na pół godziny?
I Smok skoczył. Dla szarlotki skoczyłby wszędzie...
A w tym czasie wieśma pokroiła obrane jabłuszka w drobną kostkę i uprażyła w garnuszku dodając do smaku cynamon, parę roztartych w moździerzu goździków i odrobinę cukru.
Smok wrócił gdy akurat kończyła wysypywać tartą bułką blachę wysmarowaną masłem. Starając się nie dygotać, strząsnął z nosa resztki śniegu i położył na stole idealnie zmrożone ciasto, które wieśma podzieliła na dwie części. Tą większą starła na blachę, delikatnie rozprowadzając wiórki po całej powierzchni i natychmiast wstawiając do rozgrzanego pieca. Drugą część wyniosła na razie do sieni.
-Jeśli zjesz jabłka, nie będzie szarlotki! -ostrzegła, widząc kątem oka ukradkowy ruch łuskowatej łapy.
-Chciałem się rozgrzać. -burknął Smok.
-Proszę bardzo. -Margo wręczyła mu trzepaczkę i miskę z białkami. -Zanim ubijesz na sztywno, z pewnością będzie ci cieplutko. Tylko pod koniec dodaj łyżkę cukru! -dodała jeszcze, wyjmując z pieca przyrumieniony spód ciasta. Posypawszy go bułką tartą (takie zaklęcie wiążące jabłuszka z ciastem), wyłożyła na niego uprażone jabłka, delikatnie rozsmarowała pianę ubitą z białek i na to starła drugą część ciasta, starając się ignorować głośne przełykanie śliny i burczenie w smoczym brzuchu.
-No. I znów do pieca. -sapnęła zadowolona. -Zaraz będzie gotowa. Jak tylko góra ładnie się zarumieni.
-Strasznie długie to zaklęcie szczęścia. -westchnął Smok. -Nie da się szybciej?
-Ależ oczywiście, że się da. -Margolota sięgnęła po łódeczkę obranego jabłka i suto posypawszy je cynamonem wcisnęła w smoczą łapę. 


3 mar 2014

Smoczna Kuchnia - czyli bardzo magiczna drożdżówka.

Deszcz bębnił o dach, szemrał w rynnach senną kołysankę, ścigał się kroplami po okiennych szybach rozmywając ciemniejszy kontur lasu widocznego przez okno. Bezlistna jarzębina mokła smętnie w towarzystwie nagiej brzozy i nawet nastroszone wróble w żywopłocie zamknęły dzioby zawieszając wszystkie zbrojne konflikty. Świat przysnął, przycupnął pod ciężką od wilgoci świerkową łapą i czekał na słońce.
-Przecież umiesz przegonić deszcz. -jęknęła Margolota. -Pada i pada...
-Umiem. -ziewnął smok, wygrzewający przy piecu łuskowate boki. -Ale wiesz dobrze, że te chmury muszą gdzieś zrzucić swoje brzemię.
-Koniecznie tutaj?
-Wyobraź sobie, skieruję je nad sąsiednie królestwo a tam jakaś inna, marudna Margolota, poprosi swojego Smoka, żeby posłał je gdzie indziej. I co? Będzie się tak chmurka miotała..i miotała...aż w końcu się obrazi i będziemy mieć suszę. Równowaga, moja panno. Równowaga. Będzie padało aż się wypada a ty zamiast zwieszać nos na kwintę mogłabyś drożdżówkę upiec. Takie ciasto to magia równie wielka jak rozkazywanie żywiołom a o ile bardziej bezpieczna...
-Akurat...magia. -burknęła wieśma, ze stęknięciem podnosząc się z krzesła i sięgając po makotrę.
-Oczywiście, że magia. -przytaknął Smok, ukradkiem wyjadając rodzynki z płóciennego woreczka. -Bardzo smakowita magia...Kreacja w najczystszej formie słodyczy!
-A potem magicznie Ci brzucho rośnie...
-Phi...Po prostu rozpiera mnie energia! -Smok otworzył wieśmową książkę kucharską i po chwili znalazł przepis na drożdżówkę.
Pół kilo mąki (najlepiej orkiszowej)
jedno żółtko i dwa jajka (aby tylko nie od tych kur co Margosi do puszczy uciekły)
10 dkg masła (prawdziwego, nie margaryny-margaryna przywołuje demony niestrawności)
łyżka oleju
szczypta soli
szklanka mleka
pół szklanki cukru
10g drożdży utartych z łyżką cukru.
Rodzynki (o ile Smok wszystkich nie zjadł)
Masełko w rondelku rozpuściło się szybko na gorącym piecu, mleko podgrzało delikatnie. Margo utarła jajka z cukrem, Smok odmierzył mąkę i kichając jak z armaty dosypał do puchowego kogla-mogla. Potem do makotry powędrowało letnie, rozpuszczone masło, mleko, oliwa, sól i drożdże. Wieśma wymieszała wszystko drewnianą łyżką, przykryła lnianą ściereczką i postawiła w cieple, z dala od przeciągów, żeby sobie spokojnie urosło.
Teraz nadszedł czas na zrobienie kruszonki. Z 10dkg mąki, 5 dkg masła, 5 dkg cukru pudru i cukru z prawdziwą wanilią (całe opakowanie) Margo szybciutko zagniotła kruszonkę i wstawiła do zimnej sieni, żeby masło się zanadto nie rozpuściło.
Teraz pozostało już tylko czekanie i cierpliwe znoszenie mlaskoczącego Smoka, zezującego co i rusz w stronę makotry z rosnącym ciastem. W dodatku ciasto rosło długo. Raz, potem przemieszane w makotrze drugi raz...a potem wyłożone do blachy wysmarowanej masłem i wysypanej mąką – po raz trzeci, już z kruszonką na wierzchu. I dopiero gdy podrosło w blasze, Margo wstawiła je do rozgrzanego pieca. Ciężko jest określić temperaturę w jakiej wieśma piekła drożdżówkę, ale sięgnijmy w tym momencie bardzo magicznie do innego wymiaru rzeczywistości. Tam, gdzie istnieją elektryczne piekarniki możemy nastawić je na 180stopni i piec około 40 minut.
-Rezultat jest wyjątkowo smoczny. -wymamrotał Smok z paszczą pełną ciepłej drożdżówki. Bez rodzynek. Rodzynki zjadł wcześniej. Wszystkie...