W chatce Margoloty panowała cisza. To było
niepokojące. Smok dawno nauczył się, że ową ciszę należy interpretować
dokładnie tak, jak pewien szczególny bezgłos towarzyszący dziecięcym
zabawom. Nimb tajemniczości ewoluujący w
pociętą nożyczkami narzutę, naścienne hieroglify czy ognisko zapalone w
miednicy. Tak. Wieśma stanowczo coś kombinowała i należało to sprawdzić
jak najszybciej.
Smok podniósł się z niechętnym stęknięciem i
opuściwszy przyzbę opromienioną soczystym, wiosennym słońcem, wsadził
łeb do izby. Zastygł nieruchomo wpatrzony w ziszczenie się snu o krainie
Smoczej szczęśliwości.
Niemal cały stół przykrywał woreczki,
miseczki i słoiczki pełne bakalii a Margolota właśnie zabierała się za
krojenie suszonych śliwek.
-Czy ty czegoś nie przeskrobałaś? -Smok spod oka popatrzył na wieśmę i ostrożnie zrobił krok w kierunku stołu.
-Nie? Skąd ten pomysł? -uśmiech Margo mógłby konkurować ze słodyczą
daktyli połyskujących w wiklinowym koszyczku. -Pomyślałam, że zrobię ci
niespodziankę i upiekę keks. -anioł widzący spojrzenie wieśmy spaliłby
się ze wstydu, że sam tak nie potrafi.
-Hm...-złote ślepie zerknęło
na półkę z książkami, ale cenne woluminy wyglądały na nieuszkodzone jak i
smocza fajka, woreczek z tytoniem czy poduszka wypełniona złotymi
monetami, na której Smok uwielbiał się wylegiwać (Margolota stanowczo
zabroniła mu gromadzenia większej ilości skarbów, gdy kiedyś dawno temu
przytargał koronę króla sąsiedniej krainy nie dbając o to, że wciąż
tkwiła na królewskiej głowie).
-Dooobrze...-mruknął przeliczając
monety. -No mów. Czego chcesz. -westchnął z rezygnacją. Czuł już, że to
będzie coś potężnego.
-Wiesz, była u mnie
przyjaciółka...-rozszczebiotała się wieśma, wsypując dwie szklanki
pokrojonych bakalii do sitka i zalewając je wrzątkiem. -Ta wiedźma ze
Stolicy. -dodała i nawet nie patrząc w Smocze ślepia osuszyła bakalie
lnianą ściereczką (gdyby miała ręcznik papierowy z pewnością zrobiłaby
to ręcznikiem). -Zwierzyła mi się, że potrzebuje amuletu szczęścia.
-bakalie zginęły przysypane mączaną mgiełką. - I ma już prawie wszystkie
składniki. -wieśma ku zdumieniu Smoka wręczyła mu miseczkę rodzynek
wielkich jak karaluchy. -Jedz. -zaświergotała czule i pacnąwszy
osłupiałe Smoczysko końcem warkocza, zabrała się za robienie ciasta.
Do utartej na puszystą masę kostki masła dodała 2/3 szklanki cukru.
-No i wracając do amuletu...-ucierany z masłem cukier zgrzytał i
piszczał w makotrze chyba ze strachu przed tym co miało dalej nastąpić.
-Przyjaciółka pytała mnie, czy nie mogłabym zdobyć dla niej kluczowego
składnika. -cztery jajka, jedno po drugim powędrowały do ucieranej
masy. -Oczywiście obiecałam, że się postaram...-półtorej szklanki mąki
zmieszanej z dwiema łyżeczkami proszku do pieczenia dołączyło do
makotry.
-Domyślam się, że miałbym ci w tym pomóc, tak? -Smok
pospiesznie wyjadał rodzynki, patrząc jak wieśma dodaje do ciasta parę
kropli olejku migdałowego i opruszone mąką bakalie. Duuużo bakalii.
-W sumie to twoja rola byłaby kluczowa w całym przedsięwzięciu.
-Margolota przełożyła ciasto do keksówki wyłożonej papierem do pieczenia
(tak, tak, żona krasnoluda wie o co chodzi) i wsunęła blaszkę do pieca
nagrzanego do temperatury 180 stopni. ( mniej więcej na godzinkę –
czasem trochę dłużej, zależy od blachy. Najlepiej sprawdzić patyczkiem)
-Taaa? Czyli niby co mam zrobić?
-Potrzebujemy jednej łuski z twojego ogona. -wieśma odsunęła się
odrobinkę patrząc jak Smok krztusi się ostatnią rodzynką a potem
spokojnie przeczekała słuszny wybuch smoczego gniewu.
-Po moim trupie! -warknął, machaniem łapy rozwiewając dym z nadpalonej futryny. -I nie przekupisz mnie rodzynkami!
-A keksem? -Margo otworzyła piecyk wyjmując pięknie zarumienione
ciasto. Migdałowy aromat połaskotał zielone nozdrza niosąc ze sobą
obietnicę niebiańskiej, bakaliowej uczty.
Ech...To w końcu tylko jedna łuska...
ps. Na zdjęciu keks jest jeszcze ciepły i z tego właśnie powodu
przekrojenie go nie było wcale łatwe. Po wystygnięciu kroi się idealnie i
bakalie nie wędrują za nożem. Niestety, gdybym czekała aż wystygnie nie
miałabym czego fotografować
Na miejscu Smoka oddałabym i dwie, hmmm... trzy?, łuski za taki keks. Ojej!
OdpowiedzUsuńAlem się zrobiła keksowo głodna. Się wezmę. I zrobię. Sama. Jak Margolota.
A czy amulet, o którym Margolota słodko świergoli też można wykonać samodzielnie? Łuski smocze zdobyć trudno, ale co łatwo przychodzi rzadko cenne bywa. Gdyby zaś mogły to uczynić jedynie siły fachowe, to może jakiś namiar na wieśmę ze Stolicy? Blisko bym miała... :)
Wieśma jak sama nazwa wskazuje wioskowym stworzonkiem jest i od Stolicy trzyma się z daleka. Jednak od czego własne łapki? Tak myślę właśnie, ze samodzielnie zrobiony amulet największą moc ma i najlepiej działa. Byle tylko odpowiednio się "nastroić" i odpowiednie myśli w niego tchnąć :). I nie trzeba smoczej łuski nawet. Ot, kawałek drewna czy kamyk co sam do rąk przyjdzie...najlepszy jest. Znak runiczny na nim wyryć, troszku poczarować i już :)
Usuńa to ci łasuch z tego smoka:))))
OdpowiedzUsuńNo nie wiem, nie wiem. Keksów można się kiedyś doczekać, a łuska odrośnie? Jak nie to skaza na urodzie. Taki keks najbardziej lubię :)
OdpowiedzUsuń