Pokazywanie postów oznaczonych etykietą baśń. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą baśń. Pokaż wszystkie posty

13 maj 2019

Baśń o Kapitanie i kapitańskie etui ;)

Przedświt wymknął się różanymi palcami spod rozfalowanej kołdry horyzontu, nieśmiało opromienił kobaltowe niebo miękkimi pocałunkami zaspanego poranka. Przeciągając się rozkosznie rozłożył na falach połyskujący wachlarz słonecznego splendoru.
Rozgrzane pierwszymi promieniami słońca deski pokładu parowały, niosąc za sobą ciepłą woń smoły i soli. Tak znajomą i kojącą jak zapach domu. Bo przecież statek był domem Kapitana. Na nim dorastał. Na uciekającym spod stóp pokładzie stawiał pierwsze kroki w dorosłe życie, by w końcu przejąć ster z rąk sędziwego ojca, tak jak ojciec przejął go niegdyś z rąk swego rodziciela. Ster i mapę, która podobnie jak statek, przechodziła z rąk do rąk, z pokolenia na pokolenie. Mapa z jedną, jedyną drogą wytyczoną na płaszczyźnie bezkresnego morza. Trasą prowadzącą wprost do Bursztynowej Wyspy odkrytej przez pradziadka Kapitana, na której to zaopatrywali się w złocisto zielonkawy jantar, będący źródłem bogactwa rodu.
Statek w nieposkromionym pędzie uderzył w kolejną falę, drobne krople piany porwane w górę osiadły na włosach Kapitana. Już niedługo powinien ujrzeć cel swej podróży. Wyspę, do której maleńkiego portu zawijał niezmiennie od wielu, wielu lat. Najpierw jego pradziadek, dziadek, potem ojciec...teraz on.
-Ki diabeł...-warknął naraz, marszcząc brwi i przykładając od oczu lornetę spojrzał na linię horyzontu. Tam, gdzie powinien zielenić się upragniony skrawek lądu.
Wyspa zniknęła. Ta ziemia obiecana do której niezmienne kierował ster swego okrętu, ta, która była ZAWSZE odkąd sięgał pamięcią...po prostu przestała istnieć.
Nie pomogło zataczanie kręgów w miejscu, gdzie na mapie znajdował się wyblakły krzyżyk, ani wypatrywanie w odmętach choćby śladu słomianych dachów wieńczących wyspiarskie domy. Szmaragdowa, rozfalowana toń szumiała jedynie tajemniczo, ani myśląc wyjawiać przez ludźmi swego sekretu
Krążyli tak cały dzień. Bezskutecznie. W końcu Kapitan, choć niechętnie, dał znak do powrotu i zamknąwszy się w swojej kajucie wciąż od nowa studiował nieszczęsny fragment mapy pogrążając się w coraz czarniejszych myślach.
Po zawinięciu do stołecznego portu pytał o Bursztynową Wyspę każdego napotkanego marynarza, godzinami wertował księgi w gmachu admiralicji. I nic. Nikt nie potrafił mu odpowiedzieć na pytanie, gdzie i dlaczego zniknął kawałek lądu będący celem wypraw całych pokoleń jego rodziny. W końcu, gdy już kompletnie stracił nadzieję i próbował zgasić smutek w portowej tawernie, karczmarz wskazał mu Smoka wchodzącego do dusznej, zatłoczonej izby. -Ponoć jest najmądrzejszy z mądrych. -mruknął poufale. -Mówią, że zna odpowiedzi na wszystkie pytania jakie tylko zdołasz postawić. Spróbuj, może będzie potrafił rozwiązać i twój problem.
-No tak. -Smok wysłuchał opowieści kapitana, upił łyk grzańca i rzuciwszy na szynkwas kolejną monetę czekał, aż karczmarz ponownie napełni jego kufel. -Można powiedzieć, że twojej wyspie skończyła się homologacja. A może któryś z mieszkańców rozgniewał morskiego Boga i ten unieważnił umowę najmu powierzchni mieszkalnej? Z Takimi Bóstwami lepiej nie zadzierać...
-Jasne. Tylko czemu ja mam przez to tracić? To było moje jedyne źródło utrzymania! Bursztyn z tej wyspy nie miał sobie równych! -Kapitan był zdruzgotany.
-Czy aby na pewno? Sam zobacz. -w pazurzastej łapie zalśniło oczko amuletu. -To bursztyn z Wyspy Przyszłości. Nie ustępuje urodzie temu, który przywoziłeś w swoich ładowniach. Tyle lat pływasz po morzu, z pewnością trafiłeś i na ten skrawek lądu.
-Pływałem zawsze tą samą trasą. -Kapitan wbił spojrzenie w poplamiony blat tawernianego stołu. -Tak pływał mój pradziad, dziadek, ojciec...-wyjął z kieszeni mapę i położył ją przed Smokiem. -Możesz mi wskazać miejsce, gdzie jest ląd o którym mówisz?
-Gdzieś tu. -Smok uśmiechnął się do Kapitana i nieokreślonym gestem przesunął łapą nad kawałkiem pożółkłego papieru. -Jesteś dobrym żeglarzem. Masz wspaniały statek i oddaną załogę. Musisz tylko zrozumieć, że mądrość pokoleń jest jedynie fundamentem, na którym budujemy własny dobrobyt i własne doświadczenie. Znajdziesz wyspę Kapitanie, jeśli tylko przestaniesz się trzymać tej linii wyrysowanej na mapie. 

Lela 
  spectacle case 
 spectacle case 

3 kwi 2019

O sikorce, potworach i kobiecej sile


Sikorka wcinała słoninę aż jej się berecik na małej główce przesunął na paciorkowate oczko. W przerwach między jednym kęsem a drugim opowiadała wieśmie najnowsze sensacje przyniesione przez kuzyna spoza Prastarej Puszczy. Margo objąwszy kubek kawy dłońmi w wełnianych rękawicach, słuchała uważnie ptasiego trelu. Oczywiście, że rozumiała mowę zwierząt. W końcu to one były najbliższymi sąsiadami wieśmy a jeśli człek nie potrafi dogadać się z sąsiadem, to kiepska sprawa...
Mowa sikorki przypominała trochę trajkotanie zakochanej nastolatki i kiedy tylko ptaszek wracał do dziobania słoniny, Margo musiała bardzo starannie rozsupływać galopujące słowa pozwalając im odetchnąć i przebrzmieć do końca. Smok przysłuchiwał się wszystkiemu z pozorną obojętnością, jednak błysk w złotym oku świadczył, że jest ciekawy jak wieśma zareaguje na sikorczane rewelacje.
A były to rewelacje nie byle jakie. Za siódmą górą, za siódmą rzeką i generalnie daleko stąd, stała samotna wieża. W owej wieży, jak nakazuje baśniowa tradycja, mieszkała księżniczka. Ponoć piękna, choć tak naprawdę nikt jeszcze tego nie potwierdził, bo nikomu nie udało się dostać do najwyższej komnaty, w której to utknęła nieszczęśnica i nawet w zawartych na głucho oknach próżno było dopatrywać się tęsknego wejrzenia panienki. Jadło i wodę przynosiły jej okoliczne ptaki i tylko wtedy, na krótki moment można było dostrzec biel dziewczęcej dłoni, otwierającej okno przed posłańcami.
U podnóża wieży rozkwitły wielobarwne kleksy namiotów. Kwiat rycerstwa ściągał ze wszystkich stron, by uwolnić gładkolicą księżniczkę i okryć się chwałą. Nic z tego. Choć dzień za dniem rycerzom odmarzały w zbrojach tyłki, żadnemu z nich nie udało się pokonać choćby i połowy schodów wiodących na szczyt wieży. Pili więc z rozpaczy i dla rozgrzewki, umilając księżniczce noce swym rzewnym i donośnym śpiewem.
-Muszę się tam wybrać. Ktoś z końcu powinien jej pomóc!-stwierdziła wieśma, gdy objedzona sikorka poleciała do swoich sikorkowych spraw. -Z takiego siedzenia w wieży nic dobrego nie wyniknie. Podrzucisz mnie? -spojrzała na Smoka błagalnie. Wcale jej się nie uśmiechało wędrować przez te siedem gór i rzek i to w dodatku w lutym.
Smok tylko westchnął i burcząc pod nosem coś o filozofii Gender, poszedł rozprostować skrzydła przed lotem. Miał tylko nadzieję, że ci wszyscy rycerze nie będą chcieli zamienić chwały z uwolnienia księżniczki na chwałę z ubicia smoka. Był już za stary na odgryzanie pustych głów a dieta bogata w żelazo szkodziła mu na żołądek.
Na szczęście jego obawy okazały się płonne. Pijani w sztok rycerze wzięli smoka za kolejną imaginację i usadziwszy przy ognisku tuż obok różowego słonia i białych myszek, nawet nie przerwali świętowania. Ten i ów jedynie zakłady jął czynić, jak szybko wieśma zwieje przed potworami.
Kamienna, niebosiężna wieża trwała niema i spokojna w okrytej śniegiem rzeczywistości. Zdawało się, że nawet słońce nie dotyka złocistymi opuszkami palców szarych, zimnych ścian a wszelkie krzewy i pnącza omijają budowlę szerokim łukiem. Tylko śnieg, równie cichy i tajemniczy, miękko opływał mury wieży, mroźnymi pocałunkami malując lodowe kwiaty na powierzchni gładkich kamieni.
Niskie, dębowe drzwi o pokrytych śniedzią okuciach otworzyły się zadziwiająco gładko i cicho. Za nimi był mrok. Nie ciepła, otulająca ciemność, która aksamitnym płaszczem tuliła spokojny sen, a mrok zimny i nieprzychylny. Mrok tętniący trupim oddechem, najeżony sztyletami zębów. Mrok rozkrawany pazurami dzikich bestii.
Wieśma mocniej zacisnęła dłoń na mosiężnej klamce i weszła w duszną ciemność. Wiedziała o potworach. Sikorka wyświergotała jej wszystko, co usłyszała od rycerzy i od kuzynów, przynoszących strawę księżniczce. Wiedziała jeszcze coś, co dawno temu powiedział jej Smok, gdy stawała wobec innych strachów, w zupełnie innej wieży.
-Nie jesteście moimi lękami. -wyszeptała, zagłębiając się w stęchłe powietrze. Zimne, widmowe palce musnęły szyję Margo, czyjaś lepka od śluzu dłoń pociągnęła za wieśmowy warkocz. Szmer bełkotliwych głosów oplatał jej nogi, gdy powoli, stopień za stopniem pokonywała schody wiodące w górę, gdy po omacku przemierzała pozbawione okien komnaty, wieńczące każdą kondygnację. Nie patrzyła w złe, przekrwione ślepia. Nie słuchała nienawistnych syków bestii, skrytych w gęstej ciemności. Wiedziała, że nie mogą uczynić jej krzywdy, jeśli sama im na to nie pozwoli.
W końcu, gdy pokonała kolejny zakręt wąskich schodów, dostrzegła na ich szczycie słaby nimb światła. Blask cieniutką smugą przepychał się pod zatrzaśniętymi drzwiami, nieśmiało liżąc kamienne stopnie. Wieśma pchnęła owe drzwi i mrużąc oczy od nagłej jasności, weszła do komnaty na szczycie wieży.
-Mogłaś zamontować tu windę. -wysapała.
-Co? -księżniczka zszokowana nagłą wizytą, upuściła na ziemię tamborek do wyszywania i z rozdziawioną buzią patrzyła na wieśmę. Może spodziewała się księcia z bajki wkraczającego do jej samotni w otoczeniu ognia i jęku zarzynanych potworów a nie piegowatej i warkoczystej osóbki. A może po prostu nie miała zielonego pojęcia czym jest wspomniana przez wieśmę winda. W każdym razie zastygła teraz nieruchomo, wpatrując się w Margo zaczerwienionymi od płaczu oczyma. -Jak ci się udało pokonać potwory?! -wyjąkała, w końcu odzyskując głos.
-To nie są moje potwory. -odparła Margo, zamykając za sobą drzwi. -I nie ja muszę się z nimi zmierzyć. -dodała obserwując, jak w szparze między drzwiami a ościeżnicą znika zabłąkana, włochata macka.
-Więc kto? -wyszlochała księżniczka. -Już na zawsze mam zostać w tym więzieniu?
-Ty. Ty sama musisz się z nimi zmierzyć. Nikt inny. Piętro po piętrze. Komnata po komnacie. -wieśma spojrzała współczująco na księżniczkę. -Żaden książę tego za ciebie nie uczyni. Sama musisz je pokonać. Stanąć z nimi twarzą w twarz. W przeciwnym razie do końca życia zostaniesz w swojej wieży, otoczona przez własne lęki.
-Samiuteńka? -pociągnęła nosem księżniczka
-No, może nie do końca sama. -Margo zaśmiała się słysząc świergot sikorki, która właśnie wleciała przez uchylone okno i przysiadła na ramieniu księżniczki. -Przecież masz swojego Smoka.
-Księżniczki nie mają smoków!
-Każdy ma swojego smoka. Czasem ten smok nazywa się odrobinę inaczej, czasem jest niebieski, różowy albo zielony w żółte kropki, ale jest. Zawsze. -Margo odwróciła się do drzwi. -Tylko kiedy potwory hałasują, ciężko jest usłyszeć jego głos.
Lela

   Felt brooch titmouse   
 

25 mar 2019

Pamiętajcie o swoich kwiatach


Ogień w kominku tlił się zaledwie, miękko splatając blask z rozchybotanym płomieniem świecy stojącej na kuchennym stole. Szelest zasypiającego żaru wzdychał raz po raz pieszczony podmuchami wiatru grającego w kominie. Wtórował mu szept pożółkłych stronic przewracanych smoczą łapą.
Księga była stara. Nie tak stara jak sam Smok, ale karmin jej okładki dawno poddał się upływowi czasu i teraz, w dystyngowanie spłowiałej materii trudno było dopatrzeć się meandrów złoceń tytułu.
Zachwycone dziecięce oczy wpatrzone w Smoka, buzie osłodzone kruszonką, otwarte po to, by lepiej słyszeć przedziwne opowieści. Resztki szarlotki upieczonej przez Wieśmę znikające ukradkiem w ustach Sinigera. Zapach żywicy, wosku...i tego szczególnego wieczornego ciepła pulsującego pod kołdrą jesiennych liści. Misterium ożywionej baśni.
Smok czytał...
Dawno, dawno temu, za siódmą górą, w siódmej wsi za siódmym lasem żyła sobie pewna dziewczyna. Nikt nie wiedział jak miała na imię i tak naprawdę chyba nikt się tym nie interesował. Dziewczyna mieszkała w małym domku ukrytym w ogrodzie, którego piękno zachwycało każdego, kto tylko przechodził obok wesołego, zielonego płotku otaczającego obejście. Ileż w nim było kwiatów, ileż kolorów!
Codziennie rano dziewczyna brała ceberek i podążała drogą przez wieś, by nabrać w rzece wody do podlania swych ukochanych kwiatów. Tak i tego dnia, ledwie zaplotła jasne warkocze już biegła piaszczystym traktem ku dalekiej wstążce modrej rzeki, już wracała, dźwigając pełny ceberek.
- Poratuj mnie kochanieńka! -dobiegł ją głos zza płotu chylącego się ku ziemi. -W piecu już rozpaliłam, imbryk chciałam na płycie stawiać a tu wody nie ma, herbaty nie mam jak zaparzyć. -czarnowłosa kobieta zapraszająco uchyliła furtki. -Czasu nie mam do rzeki pobiec, na targ się spieszę a ty pełen ceberek niesiesz, nie ubędzie ci przecież wiele.
Popatrzyła dziewczyna na lusterko wody modro w wiadrze połyskujące, spojrzała na kobietę i uśmiechnęła się ciepło. -Oczywiście, proszę. Napełnij swój imbryk.
Po chwili szła już dalej wiejską drogą, coraz bliżej swego ogrodu, coraz bliżej kwiatów czekających na podlanie.
- Zatrzymaj się ślicznotko! -gospodarz poprawił słomiany kapelusz zsuwający się na krzaczaste brwi. - Widzę, że od rzeki biegniesz a ja jeszcze czasu nie miałem psa napoić. Spragnione zwierzę jeno ozór z upału wywiesiło a mi nijak teraz z domu wychodzić bo na gości czekam. -spojrzał wymownie na ceberek a pies czując zapach wody ślinę z pyska toczyć zaczął do nóg dziewczyny się łasząc.
Uśmiechnęła się jasnowłosa. Psią miskę po brzegi wodą napełniła i podrapawszy chłepczącego zwierzaka po kudłatych uszach, ruszyła ku swemu obejściu. Tylko ceberek coraz lżejszy...
- A niech demony porwą ten upał! -klęła pod nosem sąsiadka, ze złością patrząc na krzak róży z mozołem wspinający się po kratce z deszczułek. -Tyle lat starań, tyle wyrzeczeń. -burczała, mnąc w palcach zwiędnięte listki. -Sama zobacz! -spod gniewnie ściągniętych brwi spojrzała na nadchodzącą dziewczynę. -Jeszcze trochę a całkiem bez wody zmarnieje! Niewdzięczny badyl!
Popatrzyła dziewczyna na umierającą róże, popatrzyła na resztkę wody w ceberku. Podlała usychający krzak.
Gdy dotarła do swojego ogrodu nie przywitał jej wonny kobierzec kwiatów. Nic nie zostało z pysznych barw i radujących serce zapachów. Pozbawione wody rośliny bezsilnie legły na pobrużdżonej upałem ziemi a w ceberku nie została ani kropla ożywczej wody.
- Więc nie należy pomagać innym? -Wieśma zatrzymała znieruchomiały wzrok na Smoku pochylonym nad księgą Smoczobajek.
Ciepłe dłonie Sinigera zamknęły się na ramionach kobiety, zostawiając na wełnianej chuście okruszki szarlotki. - Oni wszyscy wiedzieli, gdzie płynie rzeka. - powiedział cicho.

Lela

ps. Kwiaty. Dla Was. Prosto z Margosiowej chatki. I wcale nie ususzone brakiem podlewania. Pełne słońca, zapachu lata i bardzo pozytywnej energii :D
flower

19 mar 2019

Dwa oblicza magii


-Po co tak się męczysz? -znajoma przyglądała się jak nakładam na druty oczko za oczkiem. -Gotowy szalik kupisz za parę złotych. W dodatku ładniejszy! -jadowicie błysnęła okularami zza krawędzi filiżanki.
-Szalik ze sklepu nie będzie magiczny!
-Magiczny!? -znajoma omal nie zachłysnęła się herbatą. -Co jest magicznego w zwykłym kłębku nitek!?
-Nie widzisz, że w każde oczko wplatam wiosnę? Do każdego dodaję niteczkę uśmiechu, pasemko słonecznego promyka. Robię ten szalik i myślę sobie, jak mięciutko i ciepło będzie temu komuś, kto będzie go nosił. Taka moja magia rytualna. -mrugnęłam do znajomej. -Wcale nie gorsza od tej z pentagramem i czaszką.
Znajoma tylko wzruszyła ramionami i poszła. Do sąsiada. Na pokaz fajerwerków.
***
Magia ma dwa oblicza. Pierwsze, eksplodujące fajerwerkami zaklęć zdolnych poruszyć firmament tylko po to, by pluł ogniem w kulących się ze strachu śmiertelników. Jest władzą, po którą można tak łatwo sięgnąć, mocą rzucającą adwersarzy na kolana, przyginającą do ziemi karki maluczkich.
Drugie szepcze słodkim śpiewem wiatru w nasyconych zielenią gałęziach drzew, śmieje się radością słonecznego poranka, gdy pod dotknięciem opuszka palców nieśmiało rozkwita pąk dzikiej róży. Nie zaprzęga błyskawic do swojego rydwanu. Nie pochyla się nad alembikiem w którym wrze przyszłość przemocą zmieniająca ścieżki czasu. Miesza konfitury drewnianą łyżką i pozwala rosnąć mleczom na trawniku przed domem.
Pierwsza żąda, druga nie ma oczekiwań.
Lela


 druciarka

ps. A napis na magiczne pudełko na druty wymyśliła Jola :D 

24 lut 2019

Na progu Wiosny

-Chodź szukać Wiosny! -Margo szarpnęła rozespanego smoka za skrzydło.
-A co? Zgubiła się? -ziewnął Smok, przesuwając po kłach rozwidlonym językiem. Dobrze mu było przy piecu rozgrzanym porannym ogniem. -Nie możemy poczekać aż słońce wdrapie się odrobinę wyżej?
-Nie. -wieśma wymownym gestem postawiła na stole dwa kubki mocnej, aromatycznej kawy. -Musimy sprawdzić co się stało z Driadą. Jej przyjaciółka przyjechała w delegację z Lasów Deszczowych i zastała na drzewie tabliczkę „nie przeszkadzać”. Na razie nocuje w zaprzyjaźnionym dębie, ale bardzo się niepokoi. Podobno od dawna nie miała od niej wiadomości.
Wiosny nie trzeba było szukać. Ziemia, choć wciąż jeszcze skryta pod warstwą brudnego śniegu budziła się do życia. Tętniła przyspieszonym biciem serca zakochanej dziewczyny, czekającej na przyjście oblubieńca. Wibrowała pod stopami z radosną niecierpliwością kiełków, moszczących się w ciepłym schronieniu grubej kołdry zbutwiałych liści. Leszczyny, najmniej pokorne i najbardziej odważne z puszczańskich drzew, już żółciły pędzelki kwiatostanów, dumne z tego pierwszego, wiosennego płaszczyka. Tylko patrzeć jak rozdzwonią się gwiazdki przebiśniegów a po ostępach poniesie się mrukliwe ziewanie obudzonych niedźwiedzi.
A jednak brzoza driady stała cicha, oprzędzona błękitnawą pajęczyną snu. Z czarnymi włosami gałązek bezradnie rozrzuconymi na białych ramionach. Od dawna nikt ich nie czesał, nie zaplatał w warkocze. Z tabliczki powieszonej na jednej z najniższych gałęzi łuszczyła się farba i trudno już było przeczytać wykonany niewprawną ręką napis: „Nie przeszkadzać”.
-Nie podoba mi się to. -mruknęła Margolota, oskrobując paznokciem jedną z liter napisu. -Sikorki mówią, że Driada nie pojawia się już od paru lat. -Smok przesunął łapą po korze drzewa i odnajdując cień magicznych drzwi, zapukał. Dość intensywnie. Jak to tylko Smoki pukać potrafią. Brzoza zadrżała, zachwiała się, kurczowo wczepiając korzeniami w ziemię. Jęknęła pod naporem smoczego pazura.
Cisza.
I kiedy Margolota już myślała, że owo smocze pukanie na nic się zdało i Driady pewnie po prostu nie ma, pień drzewa rozchylił się nieznacznie, ukradkowo. -Czego? -warknął nieprzyjemny głos.
Driada wyglądała okropnie. Potargane, dawno niemyte włosy związała w dziwny supeł na czubku głowy, spod kusego szlafroka wyglądały stopy w dwóch różnych skarpetkach. W dłoniach trzymała olbrzymie, na wpół opróżnione pudło czekoladek. -Nie przyjmuję gości. -wymamrotała, przełykając kolejną pralinkę.
Wieśma zastygła ze zdziwienia niezdolna wykrztusić słowa, ale Smok, dla którego stawanie oko w oko z potworami było niejako chlebem powszednim (wszak mieszkał z Margolotą) ukłonił się szarmancko przed Driadą. -Przyjaciele się o panią niepokoją, więc pozwoliliśmy sobie zakłócić pani spokój, by zapytać cóż jest powodem owej tak długiej izolacji.
-Lato. -Driada pociągnęła nosem i sięgnęła po czekoladkę. -Było takie piękne...Takie zielone, coraz zieleńsze, coraz bardziej ciepłe...a potem nagle znikło w żółcieniach jesiennych! Odeszło, nawet nie mówiąc „żegnaj”. Zostawiło mnie! Jak mogłam patrzeć na świat bez Lata? Zamknęłam się w tym drzewie na zawsze, by wspominać te piękne chwile, które razem przeżyliśmy.
-Wygląda na to, że przegapiłaś dwa kolejne lata, siedząc w drzewie i wcinając czekoladki. -mruknęła wieśma, którą w końcu odblokowało.
-Jak to?! -w załzawionych oczach Driady pojawiła się nadzieja. -Więc to moje Lato wróciło?!
-Może nie to samo, może bardziej gorące lub deszczowe ale tak. -przytaknął Smok z uśmiechem. - I niedługo pojawi się znowu. Jeśli tylko wyjdziesz z domu i dasz mu szansę ogrzeje cię o wiele bardziej niż suche wspomnienia karmione czekoladkami.

Lela

Zestaw do rytuałów oczyszczających (w sam raz na zamknięcie drzwi za zimą) zawiera 6 starannie wybranych ziół, białą szałwię do okadzenia i oczyszczenia swojej aury i domu, sól kamienną, runiczny amulet Laguz, ręcznie robioną ziołową świecę o przepięknym zapachu i czysty, duży ametyst.
A wszystko to w szkatułce. Równie magicznej :)
 
zestaw1

zestaw1


21 lut 2019

Wpis bardzo runiczny

Wieśma zmarszczyła piegowaty nos i zafrasowana spojrzała na runy rozłożone na stole. Młody człowiek nieco nerwowo poprawił okulary zerkając to na Margolotę to na kamienie z dziwnymi symbolami. Przyjechał tu z niedalekiego miasteczka i teraz bardzo ale to bardzo się bał co powie mu wieśma.
-Nie rozumiem, czemu sam jej nie zapytasz? -Margo podniosła wzrok znad run i oparłszy brodę o złączone dłonie patrzyła na młodzieńca. -Przecież to o wiele prostsze, niż jechanie taki kawał drogi i narażanie się na atak wilków.
-Tu są wilki?! -zadygotał nieznajomy.
-Nie. -burknął smok ze swojego miejsca przed kominkiem. -Wszystkie zjadłem.
Wieśma westchnęła. -No więc czemu nie zapytałeś?
-Bałem się, że mogłaby mi odpowiedzieć.
Smok parsknął cicho ale umilkł zgromiony wzrokiem Margo.
-A mimo to, przyjechałeś do mnie, zadając mi to samo pytanie...
-Łatwiej jest znieść odmowę, gdy jest zapisana w runach a nie na ustach ukochanej dziewczyny. -bąknął chłopak.
-Tak często ludzie wolą żyć w niepewności, z samego strachu przed poznaniem prawdy. Boją się, że nie będzie taka jakiej oczekują. Trwają w stagnacji tkając własne światy mitów, nawet nie próbując połączyć ich z rzeczywistością. -dobiegło od strony kominka. -Jak dużo czasu zmarnowałeś, młodzieńcze, bojąc się zapytać swej ukochanej czy podziela twoje uczucia?
-Dwa lata. -bąknął chłopak.
Wieśma i Smok spojrzeli na siebie wymownie.
-Masz tu parę kropel magicznej mikstury dodającej odwagi. -Margo włożyła w dłoń młodzieńca maleńką buteleczkę z bursztynowym płynem. -Łyknij sobie na zdrowie przed spotkaniem z ukochaną i zapytaj ją czy nie wybrałaby się z tobą szukać kwiatu paproci.
-W zimie?! -młody człowiek uniósł brwi ze zdziwienia.
-Uwierz mi, po dwóch latach czekania aż w końcu ruszysz tyłek, zobaczy kwiat paproci nawet w środku lutego.
***
-Coś ty mu dała? -zapytał Smok, gdy tylko młodzieniec opuścił wieśmową chatkę.
-Krople miętowe na miodzie. -wzruszyła ramionami Margolota. -Zaszkodzić nie zaszkodzą a pocałunki uprzyjemnią.

Lela
 
raidho

algiz

19 lut 2019

Bardzo żabi wpis :D

Puszczańską dróżką podążało trzech jeźdźców. Konie mieliły piach kopytami, pozostawiając za sobą chmurę żółtawego pyłu. Jadący na czele mężczyzna piastował w objęciach coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało na wyjątkowo zdobny, fajansowy nocnik. I faktycznie było owym nocnikiem, choć zawartość naczynia (na szczęście) odbiegała od zwyczajowych standardów.
Wierzchowce przystanęły przed chruśniakiem, jeden z drużynników zsunąwszy się z siodła przejął brzemię od naczelnika, po czym gdy ten zsiadł, podał mu nocnik z niemal nabożną czcią. We trójkę już, ponurzy jak jeźdźcy apokalipsy, stanęli przed drzwiami wieśmowej chatki.
Margolota nucąc jakiś mało cenzuralny kuplecik przebierała maliny zerwane tego ranka. Dorodne i soczyste aż prosiły się, by je zalać miodem suto doprawionym gorzałką.
Łomotanie do drzwi, zwiastujące co najmniej armagedon, poderwało Margo z zydelka. Nie ocierając rąk z malinowego soku, skoczyła do sieni zastanawiając się co też w tej wsi spokojnej i wesołej mogło się wydarzyć. Smok chyba nikogo nie zjadł bo był ostatnio na diecie wegetariańskiej, łba raczej nikomu nie urwało, ani wójt nie przedawkował ziół na potencję (bo wrzasków słychać nie było).
-A panowie do kogo? -mruknęła mało zachęcająco. Bystre, trochę rozeźlone spojrzenie spełzło z twarzy ponurych typów i nieco osłupiałe spoczęło na nocniku.
Tak...Powiecie, że prawdziwa wieśma nie może niczemu się dziwić, skoro gnomy, smoki, elfy czy inna magiczna hołota są dla niej chlebem powszednim. Jednak trzech dostojników w strojach wprost kapiących paradnością i dostojeństwem, w milczącym towarzystwie fajansowego nocnika to widok zaiste niecodzienny. Zwłaszcza, że w nocniku, w kałuży kryształowo czystej wody (należało to zaznaczyć, ze względu na możliwość niechcianych skojarzeń) siedziała ŻABA.
-Brekk...-powiedziała żaba.
-Jest problem. -powiedział dostojnik z nocnikiem, nieco przerażonym wzrokiem omiatając pokryte lepką czerwienią dłonie wieśmy.
***
-Urok, tak? -wieśma w zamyśleniu skubnęła końcówkę warkocza. -No ale każdy wie, jak zdjąć zaklęcie z królewskiego syna zamienionego w płaza! Nie macie dziewic chętnych na posadę książęcej żony?
-Próbowaliśmy. Nie działa. -dostojnik westchnął smętnie. -Całowały ku chwale monarchii aż echo szło. I nic...Może to wiedźmowych ust trzeba? Książę piękny jak malowanie. -wysupłał z zanadrza medalion z miniaturowym portretem i wiedźmie pod nos podetknął. -I teściowa już, świeć Panie nad jej duszą problemów robić nie będzie...Chyba że technicznie rzecz ujmując niekompatybilna z wymogami zaklęcia już jesteś...
Pod wpływem piorunującego spojrzenia Margo umilkł i skulił ramiona.
Wiedźma obróciła w palcach portret księcia. Młodzieniec gładkolicy, różane usteczka w ciup, złote włosy trefione w drobniutkie loczki, maślany wzrok utkwiony w sinej dali.
Pomyślała chwilę po wieśmowemu.
-Wjeżdżając do wsi, po prawej stronie mijaliście kuźnię. -oddała medalion dostojnikowi. -Skocz no tam który i kowalowi powiedz, że Margo prosi by syn jego w te pędy do niej przyleciał.
Chwila nie minęła a zdyszany chłopak w progu chaty stanął. Postawny jak dąbczak młody, z twarzą ogorzałą, roześmianą, teraz rumieńcem niepewnym okraszoną. Widać, że od roboty oderwany, z wąsem popielnym pod nosem, dłońmi smarem uwalanymi. Jednak skoro wiedźma woła to lepiej stawić się natychmiast. Wszystko inne poczekać może.
-Na każdy urok sposób się znajdzie. -Margo ująwszy żabę pod boki, z nocnika ją wyciągnęła i na wysokość ust kowalowego syna podniosła. -No już. Całuj!
Chłopak ani się zastanawiał. Wiedźmy słuchać trzeba, choćby i w ogień skoczyć kazała. Poza tym tatko zawsze mówił, że baby to nikt zrozumieć nie może to i starać się nie trzeba. A wiedźma przeca baba że aż strach! Cmoknął więc płaza, nawet bez zbytniego obrzydzenia. Wszak prababkę całować musiał jak ich w czwartki targowe odwiedzała.
-No. Mówiłam. -Margo z zadowoleniem podała dłoń księciu, niemrawo gramolącemu się z podłogi.
-Medycyna niekonwencjonalna to potęga!

Lela

żaba

żaba

18 lut 2019

Postscriptum Walentynek

Lato miało się ku końcowi. Wiatr niosący na swych skrzydłach wilgoć wrześniowego poranka przyjemnie chłodził rozgrzane policzki Margoloty, gdy wraz ze Smokiem powolutku wracała do wieśmowej chatki.
-Pięknie wyglądali, prawda? -Margo przysiadła na przewróconym pniu drzewa, i posykując ściągnęła buty z obolałych stóp. Wytańczyła się na na weselisku że hej.
-I tak odejdzie do innej, nim minie jesień. -mruknął Smok.
-No jak to?! -Margolota podniosła na niego okrągłe ze zdziwienia oczy. -To nie mogłeś jej ostrzec?! Powiedzieć?
-Mówiłem jej, że mężczyzna jakiego sobie wybrała nie jest gotowy do zakładania rodziny, nie pojmuje praw partnerstwa ale mnie nie słuchała. Zakochała się, mówiła, że go zmieni i takie tam...-smok wzruszył skrzydłami.
-Trzeba jej było przepowiedzieć przyszłość! -wieśma tupnęła bosą stópką o ziemię. -Przecież potrafisz!
-I co? Jeśli uwierzyłaby w przepowiednię, zerwałaby zaręczyny i do końca życia zastanawiała się, czy zrobiła dobrze a poza tym, to będzie dla nich obojga bardzo cenna lekcja. Dzięki niej ich losy być może potoczą się w zupełnie niespodziewanym kierunku.
-Jakim?
Smok nie odpowiedział. Nie odzywał się przez całą drogę, jednak gdy doszli do chatki sięgnął po jedną z książek stojących na półce i otwierając na ostatniej stronie wręczył wolumin zaskoczonej wieśmie. -Masz. Czytaj.
-Od końca? -prychnęła Margola. -Chyba weselne wino uderzyło ci do głowy!
-A co innego robiłaś pytając mnie, jak skończy się historia tych dwojga?

Lela
etui na okulary

etui na okulary

17 lut 2019

Czas na ciszę

Nad łąkami wstawała Cisza. Leniwie wyciągała ramiona gładząc białymi palcami poczerniałą trawę, wciąż jeszcze przygiętą do ziemi wspomnieniem śniegu. Sunęła niespiesznie czesząc siwe włosy o zjeżone żywopłoty. Niosła ze sobą Czas. Miękki, jak jedwabista sierść zaspanego kota. Czas zatrzymania w pędzie, czas przyczajony między jednym a drugim uderzeniem serca, schowany pod linią rzęs przymkniętych oczu. Czas, którego okruchy zbierała przez wiele lat, by teraz oddać go ludziom w prezencie.
Wpłynęła powolnym tchnieniem między opłotki, utkała mleczny kobierzec na bruku wiejskiej drogi, miłośnie liznęła słomiane chochoły w sadzie sołtysa i zapukała do pierwszych napotkanych drzwi.
-Kto tam? -burknął niechętny głos.
-Cisza...
-Idź precz. Nie mam czasu na ciszę.
-Ale ja mam twój czas...Przyniosłam go w prezencie.
I człowiek otworzył. Pospiesznie chwycił Czas leżący na progu chałupy i zatrzasnął drzwi przed mgielnym noskiem Ciszy, nawet jej nie zauważając.
Tak samo stało się w innym domu...i kolejnym...
Coraz bardziej zniechęcona snuła się od chaty do chaty aż w końcu Karczmarz nie mogąc znieść Ciszy, spuścił z łańcucha psy, by przegnały ją do Prastarej Puszczy. Tam zwinąwszy się w kłębek na miękkim mchu zapłakała żałośnie perlistą rosą.
-Czemu mnie odtrącili? -spytała Smoka, który wylądował z łopotem skrzydeł tuż obok mgielnego stworzenia.
-Ludzie się ciebie boją. -Smok delikatnie pogładził mleczne włosy Ciszy. -Zapełniają swój czas hałasem, zręcznie budują z niego mosty nad swoimi lękami, by nawet przypadkiem nie zamoczyć pięt. Tłumaczą, że nie mają czasu, by się zatrzymać...
-Ale dałam im czas. -zachlipała Cisza. -Co z nim zrobią?
-Pewnie wymyślą coś, co powoli im biec do przodu jeszcze szybciej. -Smok uśmiechnął się melancholijnie.

Lela



...I taki komplet do celebracji ciszy. Słodkiej i ciepłej. Z książką. We dwoje albo i nie. 


taca i świeczniki

taca i świeczniki

14 sty 2019

Światełko

Śnieg oblepiał zdrętwiałe od zimna nogi, zmęczenie paraliżowało mięśnie sprawiając, że każdy kolejny krok stawał się coraz trudniejszy i bardziej bolesny. Oczy wędrowców od wielu godzin daremnie starały się przebić panujący mrok, w którym nawet pnie drzew zlewały się w jedną, zdawałoby się nieprzebytą ścianę. I kiedy już widmo śmierci zaczęło łapać zagubionych ludzi za gardła, w oddali zapełgał nikły blask. Drogowskaz, ratunek...Nadzieja.
***
Ognisko słało roztańczony snop iskier w atramentowe, bezgwiezdne niebo. Dzisiejszej nocy nawet księżyc poszedł spać, chowając pyzatą twarz za zasłoną chmur.
Płomień strzelał wysoko, oświetlając migotliwym kołem krąg podwórza przed domem, łaskotał czarną ścianę lasu, miłośnie liżąc pnie drzew złocistym językiem światła.
Wieśma otulona kożuchem i przykryta ciepłym, smoczym skrzydłem, siorbała malinową herbatę wpatrując się w ognisko. Lubiła ogień.
-Ktoś nadchodzi. -Smok zwrócił głowę w kierunku lasu, węszył przez chwilę i nasłuchiwał trzasku łamanych gałęzi. -Przygotuj jeszcze dwa kubki, bo strudzonych gości mieć będziemy.
I tak też się stało. Po chwili wędrowcy otuleni w wełniane pledy, grzali zmarznięte stopy w misce z ciepłą wodą a wieśma krzątała się po izbie gorącą strawę szykując.
-Trakt zgubiliśmy w zawiei co w dzień przyszła. -mężczyzna otarł kropelki wilgoci z odmarzających wąsów. -W puszczy się zaplątaliśmy jak jakie dzieciaki a potem noc zapadła i już zupełnie straciliśmy nadzieję, że uda nam się drogę odnaleźć.
-Gdyby nie ciemność, nie trafilibyście do nas. -Margo podała strudzonym wędrowcom kubki z gorącą herbatą. -Kto wie, czy to właśnie ciemności nie zawdzięczacie ocalenia.

Lela 




Światełka Wam życzę. Nawet w największym mroku.