Od rzeki powoli wstawała mgła, wpełzając białymi palcami na
ściernisko. Owijając się dookoła snopów zżętego zboża coraz śmielej
podchodziła ku kręgowi światła, zatrzymanego przez ozłoconą blaskiem
ścianę Prastarej Puszczy.
Ogniska rozpalone na przedpolu wsi pięły
się w górę roztańczonymi płomieniami. Iskry mieszały się z gwiazdami
rozsypanymi na aksamitnej czerni i gasły opadając na krąg rozrytej ziemi
otaczającej płonące gałęzie.
Gwar, śmiechy, piski rozradowanej
dzieciarni, skoczne tony skrzypiec i tamburynu niosły się echem daleko,
aż za zakręt rzeki. Mieszkańcy wsi roili się po ściernisku oblegając
kolorowe wozy trupy aktorskiej i miejsce, gdzie zamorscy sztukmistrze
spolegliwie dzielili się swym talentem z głodną rozrywki publicznością.
Pachniało nadpaloną brodą połykacza ognia, pieczonymi kartoflami, piwem
i perfumami, którymi suto skropiły się panny w celu odegnania komarów i
przywabienia zalotników. W tej kolejności.
Wóz stojący niemal
pośrodku taboru różnił się od pozostałych. Choć tak samo opromieniony
blaskiem ognia, roztańczony chybotliwymi cieniami pląsających ludzi
zdawał się odsuwać niechętnie od zgiełku i radości. Solidny, potężny,
jako jedyny pozbawiony wesołych malowideł i falbanek obsiadających
pozostałe budy na podobieństwo stada papug, trwał posępnie, odcinając
się od wesołości mocno zasznurowanym wejściem.
A jednak to do niego kierowała się wieśma, prowadzona przez trubadura w pstrokatych portkach i czapce z pawim piórkiem.*
- Czasem wychodzi. – mówił, obracając się co i rusz przez ramię. – Ale
ludzi unika. Złotem nam płacił, to go wzięliśmy ze sobą. Swój wóz ma,
nikomu nie wadzi a grosz się zawsze przyda. – westchnął. – Na początku
myśleliśmy, że to poeta jaki albo bajarz…
- Aha. Bajarz. I złotem płaci? – wieśma wyraziła daleko idący sceptycyzm.
- No…mógł majątek odziedziczyć. – trubadur podrapał się pod piórkiem. –
Chudy, z podkrążonymi oczami, smętny. Wypisz wymaluj literat.
- I literata tak się boicie?
- A…a bo on dziwny jest.
- To chyba cecha zawodowa.
- No ale on nie pisze. Znaczy, nikt nie widział, żeby co pisał a
przecież podróżujemy już rok z okładem. Przynajmniej jaki pergamin czy
inkaust by dokupił.
W wieśmie coraz bardziej rosła ciekawość. Kim
był tajemniczy człek, towarzyszący trupie aktorskiej? Piekarz, który go
spotkał przy studni powiedział Margolocie tylko tyle, że mężczyzna
wyglądał na chorego. Gdy dowiedział się o ich leśnej uzdrowicielce,
błagał, by niewiastę do jego wozu zaprosić. Na propozycję spaceru przez
las tylko ramionami wzruszył, więc piekarz wysłał do Margoloty syna, bo
żal mu się zrobiło dziwnego osobnika. Kto wie, jakie licho go opętało,
jaka choroba trawi? Pomóc trzeba.
- Jest tam kto? – wieśma zabębniła wcale nie delikatnie w bok wozu, ciekawie zerkając przez ciasno zasznurowaną budę.
W środku zakotłowało się gwałtownie, błysnął cieniutki płomyczek lampy,
wydobywając z mroku przygarbioną sylwetkę. Po chwili szurnął rzemień
zamykający wejście, ukazując bladą, wymizerowaną twarz. – A ty kto?
Powitanie było mało zachęcające.
- Wieśma. Chciałeś się ze mną zobaczyć.
Siwiejący mężczyzna musiał pielęgnować w wyobraźni nieco inny wizerunek
wieśmy, bo nieufnie przyjął obraz pozbawiony brodawek, haczykowatego
nosa i miotły. Cofnął się niechętnie, wpuszczając kobietę do wnętrza
wozu.
A potem zaczął mówić. Zrazu nieskładnie, co i rusz gubiąc
myśli, plącząc się, gdy brakowało słów na wyrażenie tego, co kotłowało
się w jego zbolałej głowie. Margolota zaś słuchała, bo czasem to
najlepsze co można zrobić dla drugiego człowieka. Wysłuchać. Dać mu swój
własny czas. Nie zwracała uwagi na wesołe śpiewy dochodzące ze
ścierniska, na pokrzykiwania dzieciarni ani na dźwięczne tony ballady
snutej przez trubadura. Szła ramię w ramię z nieznajomym przez jego
szary świat. Opowiadał jej o szukaniu szczęścia. O tym, jak opuścił
rodzinne miasto mając dosyć zgryzot i strachu przed samotnością. O tym,
jak kupił wóz i przyłączył się do trupy wędrownych aktorów, zwabiony
rozhukaną radością kolorowego taboru. I o tym, jak miesiąc za miesiącem
bezskutecznie czekał na odmianę losu, bojąc się choćby nos wyściubić za
płachtę wozu. Czekał. Dzień za dniem. Na szczęście. Na znak. I teraz,
nareszcie los uśmiechnął się do niego. Usłyszał o wieśmie w Prastarej
Puszczy. O czarownicy. Złotem zapłaci, da jej co tylko ta będzie
chciała. Byle powiedziała mu, gdzie szczęście znajdzie, rzuciła runy,
wyrysowała mapę...
- Tyle krain zjeździłem… - wyszeptał, patrząc
zmęczonym wzrokiem na nikły płomyczek lampy. – Byłem już wszędzie. I
nigdzie nie znalazłem tego, czego szukam. – przeniósł spojrzenie na
twarz wieśmy. – Powiedz mi. Gdzie jest moje szczęście? Jak długo mam
jeszcze wędrować?
Margolota nie odpowiadała. Duszny mrok
przytłaczał, zdawał się tłumić światło lampy odzierając je z miękkiego
ciepła. Kotłował się desperacko, naciskając widmowymi palcami na ściany
wozu.
- A gdzie ma być? – odparła w końcu, uśmiechając się do
mężczyzny. – Przecież to twoje szczęście. Jest tam, gdzie jesteś ty.
Wyruszyłeś w drogę. Dobrze. Ale czemu podróżujesz z zamkniętymi oczyma?
*Trubadur posiadał też oczywiście i pozostałe części garderoby, ale
tęczowe gacie i piórko były akcentami, których po prostu nie dało się w
opisie pominąć.
Lela
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz