2 cze 2015

O miłości majowej

Dzień targowy we wsi zawsze był wielkim wydarzeniem. Zbierane przez tydzień plotki goniły z ust do ust w wyścigu o miano największej sensacji, splatając się z szelestem strojnych spódnic i koronkowych bluzeczek. Gęsi gęgały, kury zamknięte w wiklinowych klatkach wygrażały całemu światu, krowy ryczały, klął chłop kopnięty przez narowistego ogierka. Tu i ówdzie przemykał elf ogłuszony nieco owym targowym pandemonium, ściskając w dłoniach kobiałkę truskawek czy kosz zieleniny. Z kolei przy kramach rzemieślniczych roiło się od krasnoludów. Krytykowali, kręcili nosami, cmokali z niezadowoleniem, pod niebiosa sławiąc kunszt swoich mistrzów, których to arcydzieła ponoć jeno na dworze królewskim spotkać można było. Na tutejsze piwo jednak nie narzekali, równie co kramy oblegając pękającą w szwach karczmę.
Wieśma płynęła przez tłum zręcznie flankowana przez Sinigera dźwigającego dwa kosze wypełnione po brzegi dobrem wszelakim. Smok, odkąd na kwietniowym jarmarku wóz piekarza wjechał mu na ogon, stwierdził, że podobne imprezy ma w nosie i woli zostać w domu nie narażając się na uszczerbek godności osobistej.
Pod potężnym dębem opasującym koroną skraj lasu tłum rzedniał wyraźnie, jakby sama bliskość Prastarej Puszczy kładła palce na rozkrzyczane usta i pochylała w pokorze rozognione głowy przekupek. Chłodny, błękitnawy cień trwał nieporuszony niczym matka z pobłażaniem patrząca na dokazujące dzieci.
W pobliżu drzewa, w soczystej rześkości powietrza zatrzymało się tylko dwoje ludzi. Może odpoczywali od jarmarcznego zgiełku a może po prostu targ zaskoczył ich w drodze do im tylko znanego celu. Młoda kobieta, smukła i urodziwa, o jasnych warkoczach opadających na bladobłękitną suknię, siedziała podkuliwszy pod siebie nogi, ze śmiechem odpowiadając na pełne troski pytania towarzysza. Mężczyzna krzątający się wokół kobiety był zupełnym jej przeciwieństwem. Nalaną twarz szpeciły ospowate krosty, których nie zdołał ukryć rzadki zarost. Pozbawione sprężystości ciało sprawiało wrażenie topornie ociosanego, rosochatego pniaka. Jedynie oczy mężczyzny wpatrzone w towarzyszkę lśniły wewnętrznym blaskiem, nienazwaną tęsknotą i pragnieniem.
-Pozwolicie zacni ludzie, że chwilę odpoczniemy w waszym towarzystwie? -Siniger ze stęknięciem postawił oba kosze i mało przystojnie opadł na trawę, ciekawie zerkając na nieznajomych. -Nie wiem co Margoś nakupiła ale moje plecy mówią, żem cały dzień kamienie dźwigał.
-Miejsca w cieniu dosyć. -mężczyzna uśmiechnął się nieco niepewnie, ale z sympatią. -Nie mieliśmy pojęcia, że to akurat na dzień targowy trafimy. Chcieliśmy w karczmie chwilę odpocząć, gardła przepłukać i w dalszą drogę ruszyć, ale moja towarzyszka źle się w takim rejwachu czuje, orientację traci. To czekamy...
-Ciężko jest polegać wyłącznie na słuchu, gdy z każdej strony inny dźwięk nadlatuje. -kobieta obróciła głowę w stronę Sinigera. Oczy niewidzące, błękitem zawieszone w pustce. -Mój mąż dzielnie mi pomaga, ale nawet przy jego wsparciu nie mam chęci nurkować w ten hałas.
-A ja nie mam chęci do niego wracać. -wieśma jak gdyby nigdy nic rozsiadła się wygodnie, opierając plecy o pobrużdżony pień dębu. -Mogę tu z tobą posiedzieć, podczas gdy oni do karczmy pójdą. -odsunęła lnianą ściereczką okrywającą jeden z koszy i wydobywszy z niego skobek pełen truskawek wcisnęła go w dłonie kobiety. -Jedz, na zdrowie. Słońcem rozgrzane. Nawet elfy z lasu wychynęły, żeby je u wójtowej kupić...
***
W wieśmowej chacie pachniało żywicznym wieczorem i truskawkami ze śmietaną. Margolota krzątała się w kuchni parząc majową pokrzywę a Siniger ze Smokiem siedzieli na przyzbie wyjadając truskawki z jednej miski. Nie było to sprawiedliwe, bo Smok miał większą łyżkę, ale kto by tam Smokowi niesprawiedliwość wytykał? W dodatku Smokowi, któremu ciągle jeszcze rwał przejechany ogon. Strach.
-Powiedziałem, że możesz spróbować jego żonie wzrok przywrócić...-Bajarz odłożył łyżkę i mrużąc oczy zapatrzył się w pomarańczowe słońce powoli tonące za ciemniejącą ścianą lasu. -Nie zgodził się.
-Powiedział czemu? -Smok oparł się o ścianę chaty aż bielone deski zatrzeszczały w jękliwym proteście.
Siniger milczał przez chwilę.
Gdzieś odezwał się drozd. Głośno, czysto w narastającej, wieczornej ciszy utkanej szmerem dochodzącym z kuchni. Las szumiał w płytkim, wiosennym śnie. Bez przytulony do chaty pachniał oszałamiająco.
-Mówi, że za bardzo się boi. Lęka się, że żona ujrzawszy jego szpetotę ucieknie, zostawi go i znać nie będzie chciała. Przez swój strach skazuje ją na ślepotę. A może nie żonę a siebie? Może sam jest bardziej ślepy niż ona?
-A może kocha nie ją, tylko owo wyobrażenie o sobie samym? Obraz ukształtowany w niewidzących oczach, gdzie jak sądzi, jest piękny i smukły niczym młody Bóg? -złote ślepia spojrzały na Bajarza spod przymkniętych, łuskowatych powiek. -Ta prawdziwa miłość... -uśmiechnął się znużony. -Prawdziwa miłość, Siniger, jest silniejsza od strachu.
Lela

Chętnie poznam nazwisko autora obrazu :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz