Nieczęsto się zdarzało, by drogą do wieśmowej
chatki podążał tak wykwintny powóz. Gałęzie drzew specjalnie wyciągały
zielonolistne palce, by choć na chwilę otrzeć się o nimb luksusu
złoconych boków kolasy. Drapały lśniące rzeźby zdobiące dach,
ciekawie zaglądały do środka, zza karminową, atłasową zasłonkę, gdzie
szlachcianka z miną cierpiętnicy bardzo usiłowała utrzymać dystyngowany
pion. Nie pomagały stosy jedwabnych poduszek ani kunszt woźnicy. Wraz z
opuszczeniem głównego traktu powozem kolebało na boki tak silnie, że
kobieta raz po raz musiała strzepywać puder osypujący się z ufryzowanej
peruki na wytworną suknię. Klęła też upartą wieśmę na czym świat stoi,
bo przecież gdyby ta zgodziła się odwiedzić szlachciankę w jej majątku,
arystokratka nie musiałaby narażać się na niewygody podróży. Jednak
wieśma była nieugięta i stanowczo acz grzecznie odpisała wielmożnej pani
że owszem, może z nią porozmawiać i że owszem, może spróbować
poradzić...ale pod warunkiem, że wielmożna pani pofatyguje tyłek do
margosiowej chaty.
Tak się też stało. Szlachcianka rad niewola
zapakowała się do wyściełanego poduszkami powozu i teraz właśnie bardzo,
ale to bardzo czuła owe fatygowanie własnej sempiterny.
-To chyba tutaj...
Powozem szarpnęło raz jeszcze, gdy stangret zebrał lejce zatrzymując
zaprzęg na skraju polany. Owo „chyba” nosiło w sobie tak duży ładunek
niesmaku, że szlachcianka na moment przestała jęczeć i pomstować, za to
odsłoniwszy okienko, ciekawie wyjrzała z powozu.
Obwiedzione
zieloną kreską oczy spoczęły na chatce tonącej w brzozowej zieleni,
nieufnie ześliznęły się po rozbrzęczanej pszczeliście, kwitnącej dzikiej
jabłoni, by zatrzymać się na wychodku, przy którym właśnie rozgrywała
się wiejska scenka rodzajowa.
-Głupie bydlę. -warczała drobna,
warkoczysta niewiasta, próbując uratować z kozich zębów resztkę rolki
papieru toaletowego. Koza ani myślała rozstawać się z egzotyczną,
sprowadzoną z dalekiego Kitaju zdobyczą. Zapierała się kopytami i
zezowała jakby to kujnąć rogiem równie zajadłego przeciwnika.
-Ekhem...-chrząknięcie stangreta wdarło się dysonansem w słodki obrazek.
-Przepraszam, czy pani, panna, panienka...eee...wieśma? -pytanie chwilę
przeskakiwało po udręczonej korze mózgowej służącego.
-Tak, a o co
chodzi? -kobieta uniosła głowę prostując się na chwilę, co natychmiast
wykorzystała koza wyrywając z drobnych dłoni szczątki papieru i umykając
w puszczański cień. -Wracaj! Wracaj ty...ty...! -wieśma zachłysnęła się
soczystością niewypowiedzianego epitetu i odetchnęła głęboko. Znowu
nadchodził czas ilustrowanych tygodników dostarczanych przez Sektę
Smutnego Grafomana.
-Moja pani była umówiona. -stangret z
galanterią otworzył drzwiczki powozu, podając dłoń damie spowitej w
błękitną chmurę sukni.
-Ach, więc zapraszam. -wieśma szerokim
gestem wskazała drzwi domu, jednocześnie zastępując drogę woźnicy,
postępującemu za szlachcianką. -Nie, mój dobry człowieku. -Margo
potrafiła powiedzieć to w ten sposób, że adresat słów w panice zaczynał
przeczesywać własne sumienie by się upewnić, czy aby na pewno jest dobry
i czy dokładnie umył zęby po posiłku. -Nie, mój dobry człowieku. Twojej
pani nic złego się nie stanie a ty pospaceruj sobie po lesie, tylko nie
oddalaj się zbytnio, bo ścieżki potrafią płatać figle. A więc chciała
się pani zemną widzieć. -wieśma wróciła spojrzeniem do przekraczającej
próg arystokratki.
-Istotnie. -szlachcianka przytrzymała perukę
zahaczającą o niską ościeżnicę i nieco niepewnie przysiadła na
podsuniętym krześle. -Mam wielki problem i chciałam zapytać run, czemu w
moim małżeństwie przestało się układać. -urękawicznioną dłoń sięgnęła
po koronkową chusteczkę, dyskretnie osuszając wilgotne oczy.
-Przestało? -Margo zaparzyła dwa kubki herbaty, ukroiła parę plastrów
drożdżówki i dopiero wtedy usiadła przy stole. -Czyli wcześniej wszystko
było jak należy? -skubnęła kruszonkę, obserwując gościa spod
przymkniętych powiek.
-Niby tak. -dama starał się ukryć
zdenerwowanie. -No oświadczył mi się, powiedział, że kocha. Ożenił się
ze mną. Przez pierwsze miesiące właściwie cały czas spędzaliśmy razem a
potem...Potem. -przygryzła ząbkami karminowe usta. -Ja pani powiem, bo
pani śmiać się nie będzie. Mam wrażenie, że w moim mężu dwie osoby
mieszkają. Jakby go kto opętał. Czasem taki kochany jest, namiętny a
czasem burczy tylko, z domu na całe dnie ucieka, by potem pełen skruchy
wracać i znów być idealnym małżonkiem.
-Może ciężko mu kawalerskie
życie porzucić? -wieśma wyjęła ze skrzyneczki lniany woreczek z runami,
pieszczotliwie pogładziła palcami zgrzebny materiał.
-Nie, ja mu
nie bronię na polowania jeździć, z przyjaciółmi dawnymi się spotykać.
Nie zamykam go w domu, nie więżę. Chcę tylko, by mu z oczysk wilkiem nie
patrzyło, by pod tymi słowami o miłości nie kryła się gorycz. Kobietą
jestem. Czuję, że coś niedobrego się dzieje. -nic nie zostało z dumnej
arystokratki, dziewczyna siedząca na krześle w margosiowej kuchni,
przypominała kłębek nieszczęścia i daleko jej było do wielkopańskich
grymasów.
-No to zobaczymy...-runy rozbiegły się po stole,
zawirowały, roztańczyły niespokojnie. Margo spojrzała na kamienie, potem
na szlachciankę. Coś było nie tak, jak być powinno. Rzeczywistość
plątała się w niejasną historię. Umykała prawdzie niczym spłoszony
królik. -On nie powinien w ogóle zaistnieć w twoim życiu. -wieśma
ściągnęła brwi. -Wasze ścieżki są tak odległe od siebie, że
zastanawiałabym się, czy jest możliwe jakiekolwiek porozumienie a co
dopiero uczucie tak silne jak miłość. Mówisz, że nie trzymasz go w
klatce? -spojrzenie zielonych oczu wpiło się w pobladłą szlachciankę.
-Runy mówią co innego. Jeśli naprawdę chcesz mojej pomocy, powiedz mi,
co skłoniło tego młodzieńca do oświadczyn.
-Podobał mi się
okrutnie. -wyszeptała, mnąc w dłoniach mokrą chusteczkę. -Choć robiłam
wszystko, by zwrócić jego uwagę, zupełnie obojętny pozostawał a ja
szlochałam nocami w poduszkę, bo miłość chwyciła mnie w swoje sidła i
ani myślała wypuścić. W końcu, z całej tej desperacji do wróżki
pojechałam. Do Stolicy. Powiedziała mi, jak czar na ukochanego rzucić,
by wzajemność obudzić w jego sercu. Zrobiłam wszystko co kazała. Podczas
pełni księżyca dwie gałązki mirtu związałam swoim włosem i jego, który
potajemnie udało mi się zdobyć. Wszystko zawinęłam w kawałek płótna
posażnego i u progu domu zakopałam. I czar skuteczny się okazał. Nie
minęły trzy dni a mój ukochany miłość wieczną mi poprzysiągł i
zaręczynowy pierścionek na palce włożył. Tylko potem...
-Tylko potem
zdarzało się coraz częściej, że nieobecnym wzrokiem po domu wodził,
jakby zastanawiając się, co u diaska robi w tym miejscu. I uciekał i
słowem przykrym rzucił. Tak?
Szlachcianka smętnie pokiwała głową.
-Boś związała go czarem ze sobą ale tylko na powierzchni samej.
Oszukałaś jego świadomość, omotałaś zmysły ale gdzieś tam, głęboko, tam
gdzie miłość rodzić się powinna pustka jest. I on to czuje. Wie, że coś
jest nie tak, ale nie potrafi tego myślą ogarnąć. I miota się sam ze
sobą do ładu dojść nie mogąc. Bo kocha i jednocześnie nienawidzi tej
miłości.
-Więc co mam zrobić? Jak silniejszy czar rzucić?
-Nie
ma silniejszego czaru. -warknęła wieśma, zbierając runy do woreczka.
-Nie dość ci tego co narobiłaś? Nie można wgryźć się bezkarnie w czyjeś
życie. Niewolnika masz, nie męża umiłowanego. Spal zawiniątko z mirtem.
Zwróć wolną wolę temu nieszczęśnikowi.
-Ale on wtedy odejdzie...
-Najprawdopodobniej.
-Nie takiej rady oczekiwałam. -szlachcianka zbladła jeszcze bardziej, wstała, nieomal krzesła nie wywracając.
-Miałam ci pomóc a nie spełniać twoje oczekiwania. Innej rady nie
dostaniesz. Spal mirt, rozpleć zaklęcie a uwolnisz i siebie i jego.
-Pomyślę. Ile mam ci zapłacić? -dama nie patrząc na wieśmę sięgnęła do sakiewki.
-Nic. Koza właśnie kończy zjadać poduszki z twojego powozu. -Margo
zerknęła przez okienko. -Potraktuję to jako zapłatę w naturze. - I
pamiętaj. -dodała. -W tym małżeństwie szczęścia nie doświadczysz. Jednak
gdy znajdziesz w sobie dość siły, by pozwolić odejść temu, dla którego
nie ma przy tobie miejsca, może spotkasz na swej drodze prawdziwe
uczucie. Takie, co same magię w sobie nosi i tej wiedźmowej nie
potrzebuje.
Obraz pochodzi z galerii: http://escume.deviantart.com/
A kiedy to wszystko zbierzesz w jakąś książkę Aga?Nie wiem czy juz nie pytałam o to.Chciałam Ci powiedzieć jeszcze,że fantastycznie wynajdujesz ilustracje w necie do swoich opowiadań.
OdpowiedzUsuńWiesz...one są zebrane, tylko wydawcy nie ma na razie. Pewnie jak nadejdzie właściwy czas to znajdzie się i wydawca :)
Usuńszlachcianka z miną cierpiętnicy bardzo usiłowała utrzymać dystyngowany pion- tak jakbym na oczy widziala....
OdpowiedzUsuńZero współczucia! :D
UsuńOd dziś będę siadywać na sempiternie :-D
OdpowiedzUsuńTo tak bardzo arystokratycznie :D
UsuńO miłosnych zaklęciach nic nie powiem. Bo cóż tu mówić, gdy mądra wieśma wszystko o nich powiedziała. Słuchać jej tylko należy i remanent w sercu przeprowadzić, czy aby gdzie owa szlachcianka w nas się nie uchowała. Albo sprawdzić, czy to na nas czarów nie rzucono i szarpiemy się w nich jak muchy w pajęczynie.
OdpowiedzUsuńZamiast więc o zaklęciach gadać pozdrawiam wiosennie, słonecznie, majowo. W okno patrzę a tam niebem niespiesznie płyną białe chmury. Oby nam czas tak spokojnie płynął w jasnej tonacji błękitu i bieli. A jeśli już szarość się pojawi to niech słońcem będzie prześwietlona.
I ja pozdrawiam, choć burzowo i wietrznie :) Zobaczymy co ten wiatr przyniesie.
UsuńNie spali, będzie chciała mieć choć chwile szczęścia, ale i tak się źle skończy :)
OdpowiedzUsuńNiestety. Też tak myślę. Ciężko jest porzucać coś, co znamy - choćby to miało smak goryczy.
Usuń