Ostatnio we wsi nie działo się najlepiej.
Jeden drugiemu do oczu skakał, sztachetą plecy macał. Krew nie woda a
jak się do tej krwi nieco zacnego trunku doleje to i uszanka na łbie
dymić niektórym zaczynała. Co gorętsza głowa za widłami zaczynała
się rozglądać albo babom innych tematów do plotek dostarczała, wyłażąc
ze stodoły ze słomą we włosach. Bo i w kobiety jakby piorun strzelił.
Obracały jadowitymi językami, jazgotały między sobą. Byle głośniej, byle
dosadniej. A to o miedzę się za warkocze brały, a to o psa, co
uniesiony ogólnymi nerwami Bogu ducha winną kurę życia pozbawił. Strach!
W końcu kowal, chłop spokojny i wielkiego serca cęgami o polepę w kuźni
prasnął i skórzany fartuch w kąt cisnąwszy do wieśmy po ratunek
poszedł.
-Wytrzymać już nie można! -westchnął, przysiadłszy na
gościnnym krześle. -Wrzask, hałas od rana do wieczora, jakby ich co
pogryzło. -z wdzięcznością przyjął od Smoka fajkę nabitą aromatycznym
tytoniem i zaciągnął się głęboko. -A nawet w nocy ciszy nie ma bo psy
wyją.
-Pieski odreagować muszą. -Margolota uchyliła drzwi chaty,
żeby wypuścić fajowy dym, snujący się miękkimi meandrami po izbie. -Ale i
nic nie dzieje się bez przyczyny. -dodała, patrząc bystro na kowala.
-Chochliki bawią się skacząc na rzece z kry na krę, więc nie sądzę, żeby
namieszały ludziom w głowach. Na targu też nikt nikogo nie oszukał, z
tego co mi wiadomo Smoka we wsi dawno nie było, więc i on przyczyną
waśni być nie może.
-Że niby ja? -obruszył się Smok.
-Prawda
jaką mówisz bywa czasem bolesna i niektóry żywo na nią reaguje.
-Margolota uśmiechnęła się wesoło. -Sam mnie kiedyś uczyłeś, że czasem
trzeba ową gorzką prawdę w kolorowy papierek zapakować. Nim się kto
natrudzi, żeby go odwinąć to ochłonie odrobinkę i za siekierę nie
chwyci, tylko zastanowi się nad sobą, nad prawdą, nad światem.
-No
to w naszej wsi bardzo takich kolorowych papierków brakuje. -kowal
pokiwał głową. -Lada dzień a krew się poleje i to przez co? Przez
kłótnię piekarza z piekarzową!
-A o cóż się oni poróżnili? -wieśma
zrobiła okrągłe oczy. Wszak z tego co pamiętała, stadło to było
spokojne i nie wadzące nikomu. Kochające się, niczym dwa gołąbki.
-A
żeby kto wiedział...Dość, że najpierw ze sobą koty drzeć zaczęli, potem
rodzinę we własne zacietrzewienie wciągnęli a teraz już cała osada
wojuje. Jak zaraza się to rozprzestrzenia.
-Prawda. Jak zaraza.
-przytaknęła wieśma i spakowawszy do koszyka parę tajemniczych
buteleczek, skinęła na kowala. -Zatem trzeba lekarstwo podać tam, gdzie
choroba powstaje, bo zajmowanie się samym skutkiem na niewiele się
przyda. Idziemy do wsi z ową zarazą się rozprawić. -zakomenderowała.
I poszli. Prosto do chaty, z której prócz smakowitego zapachu świeżo pieczonego chleba, dobywał się wprost nieziemski rwetes.
Awantura na szczęście ucichła jak ucięta nożem, gdy tylko wieśma
zapukała do drzwi. Zakotłowało się tylko, zaszurało i u progu stanęła
gospodyni czerwona jak piwonia. Posapując ciężko chowała za sutą
spódnicą wielką, żeliwną patelnię. Ani chybi argument w wymianie zdań z
mężem. Mąż za to spojrzał na Margolotę ponuro, spod radośnie wybujałego
sińca i splótłszy ręce na piersiach ostentacyjnie odwrócił się do okna.
-Czego? -burknął. -Już następna przylazła, żeby jazgotać?
-Jak świat światem nigdy nie jazgotałam. -wieśma uśmiechnęła się
promiennie i weszła do chaty. -Ale zawsze mogę się nauczyć. -dodała
pojednawczo. -Nigdy nie wiadomo co się człekowi w życiu przyda.
Piekarzowa niechętnie odsunęła się na bok, wpuszczając Margolotę do
izby. Na odwiedziny chęci nie miała, ale jeszcze się taki nie narodził,
coby zdołał wieśmę powstrzymać przed wejściem tam, gdzie wejść miała
ochotę. Patrzyła teraz jak niezwykle zadowolony z siebie gość wypakowuje
na stół zawartość wiklinowego koszyka. Butelka nalewki malinowej, druga
soku jagodowego, słoik miodu złotego jak promienie słońca...Tyle dobra!
-Tak słyszałam, że ostatnio słodyczy wam zabrakło. -Margo jak
gdyby nigdy nic przysiadła na krześle po drugiej stronie stołu,
całkowicie ignorując wrogie spojrzenie piekarza.
-Jak baba chleb zmarnowała, to i słodyczy zabrakło. -burknął rozeźlony.
-Trochę soli za dużo sypnęłam a ty mi awanturę zrobiłeś, jakbym co
najmniej otruć cię chciała! -fuknęła niewiasta mocniej ściskając
rękojeść patelni.
Wieśma spojrzała na jedno i na drugie. -Odłóż to
narzędzie przemocy domowej i otwórz malinówkę. -powiedziała do
piekarzowej takim głosem słodkim, że kobieta jedno spódnicą furkotnęła i
po kieliszki poleciała do kredensu.
-A ty burczeć na mnie
przestań, bom nie ze złą myślą do was przyszła a z wizytą sąsiedzką.
-tym razem piekarz jakoś się tak skulił w sobie, sklęsł w tej całej
złości co nie miała od kogo się odbić i szumu narobić.
-No!
-Margolota umoczyła usta w malinowej nalewce i uśmiechnęła się
rozradowana. -Chleb co odrobinkę przysłony wyszedł, trzeba na cieniutkie
kromeczki pokroić, czosnkiem natrzeć, ziołami wedle uznania doprawić i
przyrumienić na patelni. Nawet sobie nie wyobrażacie jakie pyszne
grzanki z tego wyjdą. O wiele bardziej smakowite od awantury, co krew
całej wsi psuje.
-Nie mamy nic wspólnego z tym, co we wsi się
dzieje! -zaperzył się piekarz, sięgając po swój kieliszek i nieco
niepewnie obwąchując zawartość. Wszak to dar od wieśmy był, kto wie, czy
po wypiciu w jakiegoś płaza go nie zmieni?
-Nie? -wieśma spojrzała
na niego badawczo -Awantura jaką wywołałeś, pozostałaby tylko twoją
wojną i umarła równie nagle co się narodziła, gdyby nie znalazła
adwersarza w postaci twojej żony. A ty...-tu przeniosła wzrok na
piekarzową. -Ochoczo wzięłaś udział w przedstawieniu do którego pisał
scenariusz twój mąż. Gdybyś nie poddała się fali jego emocji, nie
chwyciła za patelnię, nie karmiłabyś gniewu jaki zaczął wzbierać w
waszej chacie. Cóż się dziwić, że wypłynął z niej na fali waszych
krewnych i znajomych, rozprzestrzeniając się po całej wsi? Złość jest
jak chwast. W porę nie wypielony, ani się spostrzeżesz a zajmie cały
ogród.
Spojrzał piekarz na piekarzową. Spojrzała piekarzowa na piekarza.
-A te grzanki...-bąknął niepewnie mężczyzna. -To naprawdę takie dobre?
-Bardzo dobre. -przytaknęła wieśma.
Oj tak, tak. Złość trzeba spokojem jak głodem brać :). Czasem trudno, ale jak już się zaogni, to trzeba szybko gasić spokojną rozmowa przy... malinówce.
OdpowiedzUsuńUściski i cudownego tygodnia
Malinówka jest dobra na wszystko ;)
UsuńSłoneczka życzę :)
Samo życie:)ileż mądrości w tym jest:)sama znam takich co w swoją kłótnię rodzinną księdza nawet wciągnęli:)))
OdpowiedzUsuńU...taki proboszcz to potrafi gorzej od piekarzowej jazgotać ;)
Usuń...a tu zwykłej-niezwykłej malinówki trzeba było:))))
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawa klimatyczna opowieść:)) Chwilami przypomina "Chłopów" za którymi przepadam. Pozdrawiam Serdecznie:))
OdpowiedzUsuńTylko w "Chłopach" nie było Smoka ;)
UsuńDziękuję za cieplutkie słowa :)
Co karmisz rośnie... trzeba uważać czemu pożywkę się daje :) Nie zawsze ma sie wieśmę z malinówką w zanadrzu ;)
OdpowiedzUsuńOj prawda. Wieśmie z tego wszystkiego malinówka już się zaczyna kończyć.
UsuńGrzanki pyszne, za :Chłopami" też przepadam, ale w moim domu nie możemy zdobyć się na porządną kłótnię. A Wiesz czemu ? Bo jesteśmy lenie i nam się nie chce :)
OdpowiedzUsuńBłogosławione lenistwo ;)
UsuńCudem jest gdy coś złego można w dobro przemienić. Byle tylko złość oczu nie przesłoniła, a miłość je otworzyła to wszystko jest możliwe ♥
OdpowiedzUsuńTak. Wystarczy chcieć. :)
Usuń