Wieczorna szarówka tężała w mrok szeleszczący
opadłymi liśćmi, rozedrgany cierpką wonią stygnącej ziemi. Bajarz wciąż
szedł naprzód. Choć przy każdym kroku protestowały zmęczone nogi, choć
coraz częściej potykał się o konary tonące
w zeschłym listowiu. Upór zaciekły wiódł go przed siebie, wbrew
rozsądkowi, co szeptał o odpoczynku, o śnie ożywczym. Dobrze, że
przynajmniej księżyc drogę Bajarzowi osrebrzał, bo ani chybi rozbiłby
sobie nos na jakim wykrocie, w niewiadome brnąc po ciemku. Mężczyzna już
dawno stracił nadzieję, że drogę do wsi odnajdzie. To nie była Prastara
Puszcza. Nie miał pojęcia, gdzie zaprowadziła go Dębowa Brama i czy
kiedykolwiek uda mu się wydostać z tej matni. Przecież stracił wszystko.
Nie miał już pergaminu ani ołówka. Nie miał nawet bukłaczka z wodą z
jeziora zaczarowanego, by pragnienie ugasić. Przepadła też resztka
jadła, co ze sobą zabrał a Margo przecież ostrzegała, by nic z tej
krainy nie ruszać. Margo. Pewnie właśnie strawę na wieczerzę
przygotowuje, przy piecu się krząta...-westchnął smętnie i mocniej się
otulił wełnianą peleryną. Zimno się robiło tak, jakby nocą przymrozek
miał chwycić. A przecież zaledwie wieczorem lato panowało. Dziwne.
Wycie wilka, zakończone łkającą, tęskną nutą pochwyciło duszę Bajarza
nagłym pierścieniem strachu. Zew wibrował chwilę, tężejąc w obudzonym
nagle echu po czym umilkł zduszony, by zabrzmieć znacznie bliżej,
kolejnym smutnym zaśpiewem. Mężczyzna zastygł najpierw, znieruchomiał,
próbując ustalić z której strony wilk go podchodzi, po czym rzucił się
do ucieczki. Na oślep. Byle dalej od polującego drapieżnika.
Zmęczone serce tłukło się ciężko w piersi Bajarza, oddech rwał się
szaleńczym wysiłkiem. Ciężkie czapy gałęzi chłostały twarz, szarpały
pelerynę. -Zatrzymaj się, stój...-zdawał się szumieć las nad rozognioną
strachem głową. -Nie ujdziesz pogoni...nie umkniesz...-szeptał wiatr,
niosący coraz to bliższe łkanie wilka.
Wypadł zziajany Bajarz na
polanę blaskiem księżyca ujętą, potoczył wkoło błędnym wzrokiem, gałąź
rosochatą z ziemi chwycił. Ech...Gdybyż kozik mu został. Marne bo marne
ale zawsze ostrze jakoweś. A tak co? Przyjdzie mu zginąć z gardłem
rozpłatanym, byle wiechciem się od bestii opędzając.
Zalśniły w
ciemności latarnie wilczych ślepi. Wychynął spoza drzew potężny,
stalowo-siwy basior. Uszy położył po sobie, zęby odsłonił i łeb
spuszczając spojrzał na konar w rękach Bajarza. Ten zaś, czując że jego
ostatnia godzina nadeszła, gałąź mocniej w dłoniach ścisnął, oczy
zamknął, plecy wtulając w chropowatą korę sosny.
Gdyby miał
pergamin i ołówek zaraz by jaki ostrokół wymalował, za murem schronił.
Ale torba przepadła, wraz z jakąkolwiek szansa na ratunek. A jeśli to
słowa miały moc? Same słowa, nie litery kreślone na kartce? „Masz
wszystko, czego potrzebujesz”. Czy nie to właśnie powiedziała mu Margo?
Może wystarczy napisać je w swojej jaźni, nadać im kształt...by zamiast
gałęzi dzierżyć w rękach ostry miecz, zdolny rozpłatać kark bestii. Może
wystarczy owe myśli pchnąć w rzeczywistość, by przyoblec ciało w zbroję
opierającą się wilczym kłom?
Mędrzec, Mag i Wojownik...
Ciężka
stal w którą zmieniła się gałąź pociągnęła w dół ramiona. Bajarz
otworzył oczy, spojrzał przez otwór przyłbicy wprost w wilcze ślepia.
Basior przypadł do ziemi. Rozedrgany, czujny. Gotów w każdej chwili
uskoczyć przez cięciem miecza. Ale nie rzucał się w przód, nie atakował.
Patrzył tylko w napięciu, co też człek uczynić zamierza.
-Marny ze
mnie wojownik. -westchnął Bajarz, dobrze wiedząc, że zwierzęciu krwi nie
utoczy. Osypały się łuski zbroi do stóp mężczyzny, zniknął hełm,
rozpłynęła stal oręża.
Nigdy wojownikiem być nie chciał, nigdy do
zawodu myśliwego nie aspirował. Wolał baśnie o zwierzętach układać. Nie z
łukiem czy stalą po Puszczy wędrować, ale z plikiem kartek i ołówkiem.
Tropił, podpatrywał a potem malował swój własny, zwierzęcy świat w
baśniach magicznych, gdzie wilk dzielił duszę z człekiem, stając się
częścią jego natury. Tą uśpioną i cichą, gdy królował dzień i tą dziką,
nieujarzmioną, budzącą się wraz ze snami. To ona z podkulonym ogonem
chowała się w jaskini, gdy świat wokół rozświetlały błyskawice. To ona
szczerzyła kły, gdy ktoś podnosił rękę na szczenięta baraszkujące w
legowisku.
-Część mnie...-wyszeptał, z nagłym zrozumieniem.
Wilk siedział na wyciągnięcie dłoni, z gracją przykrywszy ogonem stalowe
pęciny tylnych łap. Czarne ślepia wpatrywały się spokojnie w mężczyznę.
Czekał, aż strach człowieka stopnieje jak ten biały płatek śniegu, co
właśnie osiadł na mokrym, wilczym nosie. Teraz, widząc że Bajarz
wynurzył się z głębin własnego przerażenia, wilk wstał i odszedł parę
kroków oglądając się na wędrowca ze zniecierpliwieniem. Blask księżyca
rozmył się, ścieniał zasnuty chmurami. Śnieg padał coraz gęstszy,
pstrząc bielą złotorudy kobierzec liści.
Bajarz odetchnął głęboko. Choć nogi miał jak z ołowiu zrobił niepewnie parę kroków. Przystanął. Schylił się powoli po gałąź.
-Jestem zmęczony...-wyszeptał do wilka. -Kostur się przyda...
Basior spojrzał na mężczyznę a jemu zdało się, że w tych czarnych
oczach widzi i oczy srebrnego jelenia i paciorkowate ślepka
rozszczebiotanej sikorki. I poczuł Bajarz jak w obolałe ciało wsącza się
siła czysta niczym woda z zaczarowanego jeziorka. Jak pełznie arteriami
kojąc ból, łagodną falą ciepła promieniejącego z piersi uspokaja
chrapliwy oddech.
Wilk odsłonił kły w przedziwnym, wilczym uśmiechu i trącają łbem dłoń Bajarza, poprowadził go w biały, zimowy las.
Autorem obrazu jest Susan Seddon-Boulet
Idę krok w krok z Bajarzem. Codziennie. Wraz z nim tracę nadzieję, nie widzę sensu drogi, poznaję siebie. I
OdpowiedzUsuńDobrej nocy Ci życzę. Miękko otulających snów.
I ja z nim idę, bo te baśnie dziwnie się piszą. Tak, jakbym była jedynie piórem stawiającym litery. Nigdy nie wiem co będzie za zakrętem, co powie bohater opowieści.
Usuń