10 kwi 2014

Labirynt. część IV

Z nadejściem wieczoru zelżał upał dający się we znaki Bajarzowi. Muśnięty rześkim zachodnim wiatrem roztopił się w błękitnawych cieniach drzew, splatających gałęzie nad ścieżką, którą wędrował mężczyzna.
Bajarz szedł coraz wolniej, zmęczenie plątało mu nogi, głód doskwierał, bo z ostrożności mężczyzna wydzielał sobie skąpe racje jadła. Już dawno przywykł do myśli, że zabłądził w Puszczańskiej gęstwinie a droga, początkowo znajoma, wywiodła go na manowce. Dziwił się tylko owej spiekocie tak niewiosennej i zieloności, co z każdym jego krokiem bardziej wybujała się zdała, rozkwiecona i jako on dysząca letnim gorącem. Pnie sosen pachniały żywicznie, oszałamiająco, trawy wystrzeliły kłosami ciężkimi od ziaren, na przydrożnych krzakach zieleniły się maliny. Lato..?
Ściana lasu rozstąpiła się nagle przechodząc w spłachetek łąki rozcięty bystrym nurtem rzeki. Tylko nie była to rzeka, jaką pamiętał Bajarz. Tamta wesolutka, przyjazna dzieciarni chlapiącej się w płytkiej wodzie, szemrała sobie rozradowaną piosenkę obmywając przybrzeżne kamienie. Ta, rozbuchana niczym tabun dzikich koni rwała szaleńczym cwałem przed siebie, pieniła się wirami, kąsała urwiste brzegi. Nie przepłynie jej wędrowiec, nie da rady z nurtem walczyć. Pociągnie go w głębinę, powietrze z płuc wydusi wraz z życiem.
Jęknął Bajarz widząc wściekłą rzekę przed sobą, osunął się na ziemię, opierając plecy o pień drzewa. Tyle drogi na darmo, tyle sił straconych...
Most pewnie i kiedyś tu był, wszak ścieżka nie bez przyczyny do brzegu prowadziła i wiła się po przeciwnej stronie rzeki ponownie w las się kryjąc. Tylko teraz po kładce nawet ślad nie pozostał. Pewnie albo ze starości się rozpadła, albo też wiosenne kry na swoich garbach ją rozniosły.
Otworzył Bajarz torbę, po bukłaczek sięgnął, by usta wodą z zaczarowanego jeziora zwilżyć i ołówek mu w dłoń się wsunął, niby przypadkiem a może palce pamięcią wiedzione same po niego sięgnęły? Wszak nie raz i nie dwa pisanie ulgę mu przynosiło i pozwalało myśli uporządkować. Wyjął pergamin, rozprostował na torbie jak mógł najlepiej.
„Rzeka rozbuchana niczym tabun dzikich koni rwała szaleńczym cwałem przed siebie, pieniła się wirami, kąsała urwiste brzegi...”-litery, trochę koślawe szybko zapełniały powierzchnię kartki. „Most przerzucony nad kipielą, choć wąski, solidnej był budowy. Wsparty na grubych filarach z poczerniałego od wilgoci dębu, ujęty w balustrady elfiego powojnika, łukiem przeskakiwał na drugi brzeg ...”
Bajarz ziewnął, przerwał pisanie i podniósł wzrok znad kartki....i zastygł tak, z ustami otwartymi ze zdumienia.
Most przerzucony przez rzekę zdawał się być tu od zawsze. Rozeźlona woda pieniła się wokół dębowych podpór próbując sięgnąć desek kładki, szarpała zielone pędy powojnika zwieszające się z balustrady. Sikorka przysiadłszy na poręczy zaczyrykała niecierpliwie. Widać spieszyło jej się bardzo.
Mężczyzna zerwał się z miejsca, zapominając zupełnie o zmęczeniu. Nieufnie nogą tupnął w deski kładki ale odpowiedział mu jedynie głuchy stukot solidnego drewna. Pomyślał chwilę nad owym cudem. Jeśli nagle jego słowa taką moc sprawczą uzyskały, to może napisze jeszcze dokąd droga prowadzi, wieś nakreśli ołówkiem i wreszcie do domu trafi?
Zatrzymał się niepewnie, w torbie grzebiąc. Rozkrzyczała się sikorka, frunęła w górę i jak nie dziobnie w ucho Bajarza, jak mu skrzydełkiem po nosie nie pacnie, aż ten zaskoczony nagłym ptasim atakiem stracił równowagę i chwytając się balustrady, torbę wprost do skotłowanej rzeki upuścił. Zadygotał most, zatrząsł się w posadach, zatrzeszczały ostrzegawczo deski. W paru susach Bajarz drugiego brzegu dopadł, w ostatniej chwili na trawę zeskakując. Runęły filary w spienioną wodę, rozsypała się kładka, zginął powojnik w odmętach. I nie było już śladu elfiego mostu, tylko rzeka nieprzerwanie rwała rozszalałym nurtem.
-I co narobiłaś? -fuknął Bajarz do sikorki, gdy tylko oddech uspokoił. -Przepadło wszystko co miałem!
Sikorka przestała układać piórka i spojrzała na mężczyznę czarnym oczkiem a jemu zdało się, że w tym spojrzeniu taka dezaprobata zaklęta była, taka przygana, że odwrócił się na pięcie od małego ptaszka i udając urażoną dumę w ciemniejący las pomaszerował. Idąc dziwił się tylko, że ów chłód wieczorny jesienią pachnie późną a pod butami szeleszczą opadłe z drzew liście. 



Obraz pochodzi z galerii: http://vintagesoap.deviantart.com/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz