Dziś zapraszam na odsłonę pierwszej z dwóch części baśni o...śpiącej księżniczce?
__częsc1__
Nie od dziś wiadomo, że księżniczki najczęściej mieszkają w wieżach.
Sens tego zaginął chyba w mrokach historii ale wieża pozostała jako
niezbyt wygodna kwatera. Niektórzy
dopatrują się w tym symbolu izolacji od świata ale większość rycerzy
uwalniających owe białogłowy i tak jest zdania, że te nieskończenie
długie schody o wąskich stopniach wymyślono po to, by kawalerom
docierającym na ostatnie piętro, nie starczało sił na bliższą znajomość z
uwalnianą właśnie lokatorką.
Trudno powiedzieć, czy młodzieńcowi
właśnie pakującemu podróżną sakwę owe schody sprawiłyby kłopot. W każdym
razie zamek księżniczki do którego podążał nie miał wież niebosiężnych,
ale za to był odcięty od całego świata magiczną plątaniną kolczastych
gałęzi. Samej księżniczki nikt od paru ładnych lat nie widział i tylko
opowieści krążyły o pannie w śnie pogrążonej, czekającej aż cny rycerz
obudzi ją pocałunkiem ust rozkochanych. Nie minęło dużo czasu a już o
upiorach broniących zamku zaczęto gadać, o bestiach dzikich ukrytych w
splątanych zaroślach. Chłopi nie raz i nie dwa z widłami się wybierali
na zamkowe wzgórze ale zawsze kończyło się to na planach omawianych w
karczmie na rozstajach. Omawiali, omawiali...a potem to już ich żony do
domu goniły, miotłami wybijając z łbów pomysły o całowaniu śpiących,
niewinnych dziewcząt.
I stał tak zamek przez lata całe. Coraz
bardziej dziką różą opleciony, coraz bardziej tajemniczy. Niejeden
rycerz starał się do bramy dostać ale gdy tylko mieczem kolczaste pnącza
przeciął, na to miejsce trzy inne wyrastały. Niejeden ogień podkładał
pod zarośla nieprzebyte i z wrzaskiem uciekał, gdy mu złośliwe płomienie
zbroję przypalały. W końcu, jak to w bajkach bywa, Władca zmuszony
przez lud do usunięcia problemu (a przecież oczywistym jest, że taki
darmozjad śpiący bezkarnie dzień i noc nie jednemu ością w gardle staje)
wysłał heroldów na wszystkie strony krainy, by głosili, że kto czar z
uśpionej księżniczki zdejmie owo dziewczę za żonę będzie mógł pojąć i
zamek na własność dostać. Samej księżniczki nikt o zdanie jakoś nie
zapytał...
Ruszyli więc szczęścia spróbować nie tylko rycerze ale i ci którym rodzina herbu poskąpiła.
-Tako i ja postanowiłem wyruszyć...-syn ogrodnika podrapał się po
lnianej czuprynie i nieśmiało na wieśmę spojrzał. Matula kazała mu pójść
do Margoloty, pożegnać się i grzecznie o radę poprosić.
-Uwolnić owo dziewczę chcesz? -zielone oczy spojrzały na młodzieńca wesolutko.
-Ponoć piękna jak anioł.
-Ano. Ponoć piękna. -przytaknęła wieśma. -I nieszczęśliwa bardzo.
-dodała. -Kochała kiedyś rycerza co jej wierność przyrzekł i barwy
księżniczki na ramieniu nosił. Ale jak to w życiu bywa, ukochany ku
innej oczy zwrócił. Był tu nawet, Smoka o pomoc prosił. Teraz z tego co
wiem narodziny pierworodnego ogłaszał. A pani zamku z tej całej zgryzoty
bramę na trzy spusty zawarła, magiczne nasiona z zamkowych murów w
ziemię rzuciła by kolczaste gałęzie wejścia do jej dziedziny broniły i w
sen od bólu uciekła. -Margo westchnęła. -A Króla pewnie trochę sumienie
gryzie, bo wszak to swoją córkę za owego rycerza wydał i teraz chce
księżniczkę na siłę wyswatać. No ale nic. Jeśli naprawdę chcesz ją
obudzić dam ci parę rad, co pozwolą ci do zamku się dostać, ale co tam
uczynisz, to już od ciebie tylko zależy.
***
I ruszył syn
ogrodnika w daleką drogę, uzbrojony jedynie w ciepły pocałunek matki i
wskazówki wieśmy. Nim dotarł do zamkowego wzgórza wiosna dawno ustąpiła
miejsca latu. Zielone zboża wykłosiły się złociście, na jabłoniach w
sadach mijanych wsi połyskiwały przyrumieniona słońcem jabłuszka.
Sam zamek otoczony splątanymi gałęziami dzikiej róży wcale nie wydał się
młodzieńcowi cichy i wymarły. Jaskółki i jeżyki śmigały raz po raz do
gniazd przylepionych pod spadzistym dachem napełniając powietrze
wesołym świergotem, z korony baszty widocznej nad zaroślami ciekawie
przyglądały się śmiałkowi uważne oczy bocianiej rodziny. Nawet sama
gęstwina zdawała się przeczyć ponurym opowieściom. Kolce zniknęły pod
dywanem wonnych kwiatów przetykanych purpurową zielonością różanych
liści. Szeleściły, gaworzyły do siebie głosikami piskląt.
Syn
ogrodnika uśmiechnął się na to ptasie śpiewanie, odetchnął głęboko
zapachem dzikiej róży i tak jak mu wieśma przykazała, palcem serdecznym
jeden z kolców musnął. Kropla krwi spłynęła po ostrym cierniu, zadrżały
splątane gałęzie i rozsunęły się miękko na boki. Podszedł młodzieniec do
wrót zamkowych, rękę na okutym drewnie położył a wrota jak pod
dotknięciem czarodziejskiej różdżki uchyliły się odrobinę. Tyle akurat,
by mógł się na dziedziniec wśliznąć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz