18 sie 2016

Otwórz Oczy

Od rzeki powoli wstawała mgła, wpełzając białymi palcami na ściernisko. Owijając się dookoła snopów zżętego zboża coraz śmielej podchodziła ku kręgowi światła, zatrzymanego przez ozłoconą blaskiem ścianę Prastarej Puszczy.
Ogniska rozpalone na przedpolu wsi pięły się w górę roztańczonymi płomieniami. Iskry mieszały się z gwiazdami rozsypanymi na aksamitnej czerni i gasły opadając na krąg rozrytej ziemi otaczającej płonące gałęzie.
Gwar, śmiechy, piski rozradowanej dzieciarni, skoczne tony skrzypiec i tamburynu niosły się echem daleko, aż za zakręt rzeki. Mieszkańcy wsi roili się po ściernisku oblegając kolorowe wozy trupy aktorskiej i miejsce, gdzie zamorscy sztukmistrze spolegliwie dzielili się swym talentem z głodną rozrywki publicznością. Pachniało nadpaloną brodą połykacza ognia, pieczonymi kartoflami, piwem i perfumami, którymi suto skropiły się panny w celu odegnania komarów i przywabienia zalotników. W tej kolejności.
Wóz stojący niemal pośrodku taboru różnił się od pozostałych. Choć tak samo opromieniony blaskiem ognia, roztańczony chybotliwymi cieniami pląsających ludzi zdawał się odsuwać niechętnie od zgiełku i radości. Solidny, potężny, jako jedyny pozbawiony wesołych malowideł i falbanek obsiadających pozostałe budy na podobieństwo stada papug, trwał posępnie, odcinając się od wesołości mocno zasznurowanym wejściem.
A jednak to do niego kierowała się wieśma, prowadzona przez trubadura w pstrokatych portkach i czapce z pawim piórkiem.*
- Czasem wychodzi. – mówił, obracając się co i rusz przez ramię. – Ale ludzi unika. Złotem nam płacił, to go wzięliśmy ze sobą. Swój wóz ma, nikomu nie wadzi a grosz się zawsze przyda. – westchnął. – Na początku myśleliśmy, że to poeta jaki albo bajarz…
- Aha. Bajarz. I złotem płaci? – wieśma wyraziła daleko idący sceptycyzm.
- No…mógł majątek odziedziczyć. – trubadur podrapał się pod piórkiem. – Chudy, z podkrążonymi oczami, smętny. Wypisz wymaluj literat.
- I literata tak się boicie?
- A…a bo on dziwny jest.
- To chyba cecha zawodowa.
- No ale on nie pisze. Znaczy, nikt nie widział, żeby co pisał a przecież podróżujemy już rok z okładem. Przynajmniej jaki pergamin czy inkaust by dokupił.
W wieśmie coraz bardziej rosła ciekawość. Kim był tajemniczy człek, towarzyszący trupie aktorskiej? Piekarz, który go spotkał przy studni powiedział Margolocie tylko tyle, że mężczyzna wyglądał na chorego. Gdy dowiedział się o ich leśnej uzdrowicielce, błagał, by niewiastę do jego wozu zaprosić. Na propozycję spaceru przez las tylko ramionami wzruszył, więc piekarz wysłał do Margoloty syna, bo żal mu się zrobiło dziwnego osobnika. Kto wie, jakie licho go opętało, jaka choroba trawi? Pomóc trzeba.
- Jest tam kto? – wieśma zabębniła wcale nie delikatnie w bok wozu, ciekawie zerkając przez ciasno zasznurowaną budę.
W środku zakotłowało się gwałtownie, błysnął cieniutki płomyczek lampy, wydobywając z mroku przygarbioną sylwetkę. Po chwili szurnął rzemień zamykający wejście, ukazując bladą, wymizerowaną twarz. – A ty kto?
Powitanie było mało zachęcające.
- Wieśma. Chciałeś się ze mną zobaczyć.
Siwiejący mężczyzna musiał pielęgnować w wyobraźni nieco inny wizerunek wieśmy, bo nieufnie przyjął obraz pozbawiony brodawek, haczykowatego nosa i miotły. Cofnął się niechętnie, wpuszczając kobietę do wnętrza wozu.
A potem zaczął mówić. Zrazu nieskładnie, co i rusz gubiąc myśli, plącząc się, gdy brakowało słów na wyrażenie tego, co kotłowało się w jego zbolałej głowie. Margolota zaś słuchała, bo czasem to najlepsze co można zrobić dla drugiego człowieka. Wysłuchać. Dać mu swój własny czas. Nie zwracała uwagi na wesołe śpiewy dochodzące ze ścierniska, na pokrzykiwania dzieciarni ani na dźwięczne tony ballady snutej przez trubadura. Szła ramię w ramię z nieznajomym przez jego szary świat. Opowiadał jej o szukaniu szczęścia. O tym, jak opuścił rodzinne miasto mając dosyć zgryzot i strachu przed samotnością. O tym, jak kupił wóz i przyłączył się do trupy wędrownych aktorów, zwabiony rozhukaną radością kolorowego taboru. I o tym, jak miesiąc za miesiącem bezskutecznie czekał na odmianę losu, bojąc się choćby nos wyściubić za płachtę wozu. Czekał. Dzień za dniem. Na szczęście. Na znak. I teraz, nareszcie los uśmiechnął się do niego. Usłyszał o wieśmie w Prastarej Puszczy. O czarownicy. Złotem zapłaci, da jej co tylko ta będzie chciała. Byle powiedziała mu, gdzie szczęście znajdzie, rzuciła runy, wyrysowała mapę...
- Tyle krain zjeździłem… - wyszeptał, patrząc zmęczonym wzrokiem na nikły płomyczek lampy. – Byłem już wszędzie. I nigdzie nie znalazłem tego, czego szukam. – przeniósł spojrzenie na twarz wieśmy. – Powiedz mi. Gdzie jest moje szczęście? Jak długo mam jeszcze wędrować?
Margolota nie odpowiadała. Duszny mrok przytłaczał, zdawał się tłumić światło lampy odzierając je z miękkiego ciepła. Kotłował się desperacko, naciskając widmowymi palcami na ściany wozu.
- A gdzie ma być? – odparła w końcu, uśmiechając się do mężczyzny. – Przecież to twoje szczęście. Jest tam, gdzie jesteś ty. Wyruszyłeś w drogę. Dobrze. Ale czemu podróżujesz z zamkniętymi oczyma?

*Trubadur posiadał też oczywiście i pozostałe części garderoby, ale tęczowe gacie i piórko były akcentami, których po prostu nie dało się w opisie pominąć.

Lela


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz